Przeprowadzka do nowego miejsca zawsze oznacza konieczność zakupu pewnych sprzętów. Jeśli w grę wchodzi przeprowadzka z Europy do Stanów, dotyczy to w dużej mierze urządzeń na prąd - z uwagi na inne napięcie. Tuż przed wyjazdem trwaliśmy w gorączce sprzedawania różnych rzeczy, bądź organizowania przewiezienia tego i owego do Polski (dzięki, Kasia).
To, co postanowiliśmy ze sobą zabrać, dotrze do nas najwcześniej za kilka tygodni. Książki, meble i różne inne sprzęty płyną sobie właśnie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. A ja staram się śledzić na bieżąco informacje pod kątem wieści o sztormach i zatopionych statkach. Pal licho meble, ale tam są moje książki!
Tymczasem na miejscu powoli kompletujemy sprzęty potrzebne nam do życia już teraz.
Wczoraj do naszego domu dotarła waga.
Wytrzymałam bez wagi ponad tydzień i oczywiście przez cały czas sobie wyobrażałam, że tyję od tutejszego żarcia. Za każdym razem gdy się nad tym dokładniej zastanawiałam dochodziłam do słusznego wniosku, że to tylko moja obsesja. Ale jak stwiedzić to na pewno bez wagi?
Jako że w Stanach funkcjonują funty, Dawid szukał sprzętu, który będzie nam pokazywał kilogramy. Przy okazji udowodnił po raz enty w życiu, że faceci są dziwni - podobno rozważał zakup modelu z wifi. Nie wiem, czy taka waga wysyłałaby statusy na FB, informujące o tym, ile aktualnie ważymy, doszłam jednak do wniosku, że nie będę wystawiać cierpliwości moich znajomych na aż taką próbę. Wystarczy już, że regularnie informuję ich za pośrednictwem Goodreads, co aktualnie czytam, a nawet na ktorej jestem stronie.
Zamiast wifi nasza waga ma funkcję pokazywania, ile ważą moje kości, jaką mam procentową zawartość tłuszczu i wody, i tego typu rzeczy. Ponieważ kompletnie się na tym nie znam (kojarzy mi się tylko, że kobiety mają większą zawartość tłuszczu niż mężczyźni), z tego wszystkiego zapamiętałam tylko wagę swoich kości. Na szczęście do sprzętu została dołączona instrukcja zawierająca tabelki norm, więc z pomocą instrukcji jestem w stanie sprawdzić, czy nie jestem jakaś nietypowa.
A tak z trochę innej beczki (ale też zakupowej): pamiętacie moją notkę o szczoteczce? Wygląda na to, że wkrótce będę mogła napisać jej drugą część. Jako że nasze europejskie elektryczne szczoteczki zaliczają się do przedmiotów, które tu nie działają, musieliśmy zamówić nowe. Oczywiście mój mąż nie bylby sobą, gdyby nie pozwolił sobie na nutkę eksperymentatorstwa. Wczoraj przy wieczornym winie, w romantycznej scenerii z zapachową, cynamonową świeczką w tle poinformował mnie, że nasze nowe szczoteczki będą zupełnie inne i że - sądząc z ich recenzji na Amazonie - budzą one kontrowersje użytkowników.
o matko, nie wiem czy juz sie powinnam bac tej szczoteczki za ciebie?
OdpowiedzUsuńPoproszę :)
OdpowiedzUsuńJa sie dzis dowiedzialam o odkurzaczu do lisci to mnie nic nie dziwi;)
OdpowiedzUsuń@myswisschocolatelife: a ten do liści ma wifi?;)
OdpowiedzUsuń"Książki, meble i różne inne sprzęty płyną sobie właśnie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. A ja staram się śledzić na bieżąco informacje pod kątem wieści o sztormach i zatopionych statkach. Pal licho meble, ale tam są moje książki!"
OdpowiedzUsuńNa pewno książki? Bo mi się to skojarzyło ze sceną podróży hrabiego z filmu Coppoli :)
Tak!
OdpowiedzUsuńA co do filmów - oglądałam może 30 w życiu ;-)