Sobotni wieczór spędziłam na zmaganiach się ze sobą. Wyglądało na to, że w niedzielę albo będę bardzo cierpieć, albo sprzeniewierzę się swoim zasadom - i też będę cierpieć. A wszystko przez specjalny system nabywania książek, który stosuję od prawie roku.
System został mi niejako narzucony. Otóż tak się składa, że zarówno ja jak i Dawid czytamy raczej sporo. Z nas dwojga ja czytam więcej. W pewnym momencie okazało się jednak, że nie czytamy aż tak szybko jak kupujemy. Wszystko pogorszył jeszcze zakup Kindle, bo nagle nabywanie nowych pozycji okazało się o wiele prostsze. Pewnego dnia Dawid powiedział mi, że musimy wprowadzić system. Jego działanie miało się opierać na moim spożyciu lekturowym - bo jak zostało wyżej wspomniane, z nas dwojga to ja czytam więcej.
System polega na tym, że aby kupić jedną papierową książkę, powinnam wcześniej przeczytać siedem spośród już posiadanych (nieważne, czy to będą e-booki, czy tradycyjne wydania). Na zakup książki elektronicznej muszę "zarobić" czytając pięć pozycji. Jeśli dostanę książkę w prezencie lub do recenzji, mogę traktować to jako dar od losu, bo zdobywam coś nowego "gratis", nie obciążając swojego czytelniczego konta. Na specjalne względy mogą też liczyć polskie książki, które nabywamy w czasie wizyt w Krakowie - tu obowiązuje nas zasada jeden do jednego.
Wszystko to działa bardzo dobrze. W naszym księgozbiorze bardzo ubyło książek zaliczających się do grupy oczekujących na przeczytanie. Nowe rzeczy kupujemy regularnie, ale rzadziej i bardziej z głową. Aktualnie jestem dziewięć pozycji do przodu - co oznacza, że mogę sobie kupić jedną nową książkę.
Musicie zatem dobrze rozumieć, jak zdenerwowałam się wczoraj, zauważając przez okno samochodu księgarnię należącą do mojej ulubionej sieciówki. Trafiłam na nią zupełnie przypadkiem i to w dość ciekawym miejscu - takim, do którego nawet ja nie boję się jechać samochodem, nawet po zmroku. Ponieważ było już trochę późno, postanowiłam udać się tam w niedzielę. Oczyma wyobraźni widziałam siebie, jak kolejnego dnia łamię swoje zasady i nabywam książki. Albo tylko oglądam je, robię zdjęcia okładkom i oczywiście bardzo się męczę.
Moja ulubiona sieciówka stała się moją ulubioną kilka lat temu podczas mojej wizyty w Nowym Jorku. Miejsce to okazało się być po prostu wspaniałe - oboje znaleźliśmy tam sporo rzeczy, które bardzo chcieliśmy przeczytać. Buszowanie wśród półek na kilku piętrach księgarni było przyjemnością samą w sobie. Po powrocie do Zurychu okazało się, że nie do końca mamy gdzie trzymać przywiezione książki. Upchnęliśmy je tymczasowo w stole (można o tym przeczytać tutaj), a kilka tygodni później odwiedziliśmy Ikeę.
Późnym sobotnim wieczorem wpadłam na genialną myśl: przecież raz mogę zadłużyć moje czytelnicze konto i kupić kilka pozycji na wyrost. Ostatecznie nic się od tego nie stanie. I tak wytrzymywałam narzucony mi reżim przez rok. No i obecnie jedyną papierową książką (nie licząc książeczek Emilii), jaką posiadam w domu, jest pozycja o wdzięcznym tytule California Driver Handbook. Reszta albo jest w Krakowie, albo płynie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. Co to za dom bez książek?
Mój dylemat rozwiązała Emilia, która dwa tygodnie po przybyciu do słonecznej Kalifornii przeziębiła się. Przez większą część nocy budziła się, przez co rano byliśmy nieprzytomni i ciężko było myśleć o podróży do księgarni. A po południu byślimy umówieni na oglądanie mieszkań.
No cóż.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz