środa, 9 grudnia 2015

Zimno, kurde

To nie będzie mądra notka. Odkrywcza ani ważna też nie. Będzie bzdurna i egoistyczna. Jest bowiem zimno i tylko to się tego wieczoru liczy.
Jak zapewne zauważyliście, jest już grudzień. Czyli tak jakby zima. Tak jakby, bo ta astronomiczna ma się zacząć dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem. Gdyby spadł śnieg, raczej nikogo by to nie zdziwiło. Dla porządku sprawdzam - wygląda na to, że w Warszawie nie sypie. Temperatura w dzień wynosi kilka stopni powyżej zera. Mieszkańcom stolicy może nieco przeszkadzać deszcz. Nawet bez śniegu jest pewnie zimno i nie bardzo przyjemnie.

A ja tymczasem siedzę sobie w tej całej Kalifornii. Jest wieczór, moje dzieci leżą w łóżkach. Ja też leżę (no - półleżę) na moim szwedzkim łożu w sypialni. Pod dwiema kołdrami. I marznę. Wystukuję tę notkę zimnymi palcami. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo można zmarznąć kilkadziesiąt kilometrów na południe od San Francisco.

Nikt mi nigdy nie wmówi, że piętnaście stopni to zawsze piętnaście stopni. W Polsce przy tej temperaturze zapewne nie zawracałabym sobie nawet głowy kurtką. Tutaj chodzę opatulona w strój, który towarzyszył mi w Zurychu w sezonie zimowym 2011/2012. Był wtedy porządny mróz, tak porządny, że nie wychodziłam z domu, o ile absolutnie nie musiałam.  No, dobra, bywają dni (jak choćby dziś i wczoraj), kiedy wystarczy mi zwykły sweter. W sumie to luksus, tak bez kurtki w grudniu.

Zimowe buty, które widuję w sklepach, wcale już nie wyglądają dla mnie groteskowo, choć 3 lata temu, kiedy tu przyjechałam, ich widok nieco mnie bawił. Zimowe buty, w Kalifornii? W takiej ilości? Jasne, ludzie wyjeżdżają, w tym często do miejsc, w których pada śnieg. Ale bez przesady. A teraz zaczyna mi się wydawać, że po kolejnych trzech latach tutaj sama bym te buty kupowała.

Mieszkam w słonecznej Kalifornii. W słonecznej Kalifornii śpię pod dwiema kołdrami i często jeszcze w skarpetach. Herbatę piję już nie tylko dla smaku (choć bardzo lubię), ale również dla rozgrzania się. A na szczyt mojej prywatnej listy małych i wielkich zazdrości wspina się szybko tak banalny obiekt jak kaloryfer. 

Bo my tu nie mamy kaloryferów. Oczywiście da się ogrzać dom i mieszkanie. Ciepłe powietrze wpada wtedy przez specjalne kratki. Nie lubię tego, kiedy wstaję rano po takiej serii ciepłych podmuchów czuję się ociężała i od razu zmęczona. Alternatywą jest poranne wstawanie w świecie o temperaturze czternastu stopni. Co kto woli. Testowałam obie możliwości i wciąż nie mogę się zdecydować.

Chodzę, a niekiedy i śpię w ciepłych swetrach. I po raz kolejny klnę na samą siebie za mój genialny pomysł z sierpnia, kiedy byłam w Polsce, w myśl którego stwierdziłam, iż nie ma sensu wracać do Stanów z tymi wszystkimi zimowymi ciuchami. Wystarczy tylko to czy tamto. Bo przecież w Kalifornii jest ciepło, lepiej już przeznaczyć więcej miejsca w walizce na inne rzeczy.

Właściwie to chciałam napisać o czymś zupełnie innym. Na przykład o tym, dlaczego jest niefajnie, kiedy mąż wyjeżdża na drugi koniec kontynentu, nawet jeśli tylko na kilka dni. Albo coś na długo odkładany temat - błędy, które łatwo popełnić po przeprowadzce w nowe miejsce. Albo o znikających skarpetkach. Tyle, że się nie da. Jest za zimno.

Idę po więcej herbaty.

2 komentarze:

  1. Aaaaa, BEZ KALORYFERÓW przy zaledwie +15? Empatia i współczucie milion :-S A zima 2011/2012 była moją pierwszą w CH; pamiętam, że było ok. -10, przynajmniej w Basel :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. @Iskra: Ha, to Ty przyjechałaś niedługo przed moim wyjazdem ;-) To była moja najzimniejsza zima w Szwajcarii, a przeżyłam w sumie cztery. :)

    OdpowiedzUsuń