piątek, 11 grudnia 2015

Cieszmy się piątkiem

Piątki są przereklamowane.

Czekamy na nie co najmniej od poniedziałku jak na prawdziwe wybawienie. Są momentem, w którym ma być nam dane na moment się zatrzymać. Przełamać rutynę. Odpocząć.

Kiedy chodziłam do szkoły, strony mojego brudnopisu pokrywały się w piątki słupkami ciągów cyfr. Od rana niecierpliwie zerkałam na zegarek, sprawdzając, ile czasu dzieli mnie od końca ostatniej tego dnia lekcji. Jeśli zdarzały mi się dłuższe przerwy między zapisywanymi godzinami, byłam z siebie dumna - oznaczało to, że na pewien czas udawało mi się zapomnieć o swojej niecierpliwości. Że przez moment żyłam chwilą obecną, a nie upragnionym, piątkowym popołudniem. Ten zwyczaj zapisywania czasu został mi na dłużej: zdarzało mi się ulegać mu na uczelni czy w pracy. 

Teraz już nie zapisuję. Ale zerkam na telefon i odliczam godziny. Do czego właściwie? Różnie. Do powrotu męża z pracy. Do momentu, kiedy będę wysyłać maluchy spać. To nie ma wielkiego sensu: weekendy nie są już po staremu wolne, jeśli jest się rodzicem. To zupełnie inny rodzaj odpoczynku. Niekoniecznie gorszy (często wręcz o wiele lepszy), ale umówmy się: na pewne luksusy nie ma już co liczyć. Na przykład na wylegiwanie się do południa. Ok - przede wszystkim na wylegiwanie się do południa. 

Umówmy się też zresztą, że to wylegiwanie się samo w sobie też nie miało sensu. Nie będę próbować zliczyć, ilu pomysłów na wycieczki nie zrealizowałam tylko dlatego, że w sobotni poranek dochodziłam do wniosku, iż w weekend należy się lenić do oporu.

Na piątkowe popołudnie czekałam nawet w czasach, gdy zdarzało mi się pracować w weekend. To chyba jakieś kretyńskie przyzwyczajenie naszej podświadomości. Kontrolując czas i wypatrując z niecierpliwością jakiejś tam przyszłości niczego nie poprawiamy. Ba, jest dokładnie na odwrót: czas zdaje się zwalniać, przeciętna minuta trwa tyle co kwadrans, a lunchu nigdy nie jemy tak późno. Efekt jest taki, że kiedy już w końcu docieramy do owego wymarzonego punktu przyszłości, która nagle staje się teraźniejszością materializującą się w formie, powiedzmy, butelki czerwonego wina opróżnianego przy migoczącym blasku świec, jesteśmy tym cholernym piątkiem tak zmęczeni, że nawet nie chce się gadać.

To taka optymistyczna notka z okazji tego, że macie piątek. 

Nie przejmujcie się moim marudzeniem. Za oknem pada i wieje, nad chałupą latają mi samoloty, a w jednym z nich siedzi mój mąż. Odreagowuję stres. Jakoś trzeba. 

Cieszcie się piątkiem. Ja też będę.

1 komentarz:

  1. To nie marudzenie, bo Twoje pisanie czyta się z wielką przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń