czwartek, 31 grudnia 2015

2015. Podsumowanie, bez rewelacji

Ci, którzy tu zaglądają od dawna, wiedzą, że ostatniego dnia roku mam w zwyczaju dokonywać swego rodzaju podsumowania. Nic nietypowego - ot, taka naturalna potrzeba zakończenia roku w symboliczny sposób. A ponieważ jakimś cudem moje mocno nieciekawe życie zawsze obfituje we w miarę interesujące szczegóły, to jest o czym pisać.

Odkrywcza notka to nie będzie, ale kto chce, niech zerknie na to, co wydarzyło się w życiu autorki bloga w kończącym się właśnie 2015 roku.

1. Przeczytałam 142 książki. Jak dobrze pójdzie, to przed północą dobiję do 143. Przyznaję się bez bicia - pod względem czytelniczym było bardzo beletrystycznie. Ale nie żałuję, udało mi się trafić na kilka perełek. Wyodrębniłam też nową kategorię książek - pozycje, w przypadku których mam gdzieś, czy są dobre czy złe. Pewne rzeczy po prostu mi się podobają i nawet nie zamierzam przykładać do nich ekierki.

2. Spędziłam ponad dwa miesiące w Europie. Wspaniałe miesiące. Było cholernie gorąco, często nieprzyjemnie, wiele rzeczy wyszło inaczej niż miało wyjść. Ale było cudownie. W ciągu tych tygodni mój brat zmienił stan cywilny, co wydaje mi się trochę ekstremalne, biorąc pod uwagę fakt iż pamiętam dzień w którym rodzice przywieźli go ze szpitala. W niebieskich śpioszkach. Nie no, żartuję - młody ma fajną żonę.

3. Na początku roku zwiedziliśmy kawałek południowej Kalifornii. Przy okazji zaliczyliśmy Legoland, Disneyland, Hollywood (co ciekawe, za drugim razem podobało mi się tam bardziej niż za pierwszym) i oczywiście polski konsulat w Los Angeles. Tak naprawdę chodziło właśnie o konsulat - motywacją do całej wycieczki był plan wyrobienia paszportów bliźniaczkom. Wycieczka trwała w sumie dwa tygodnie. Jeździliśmy samochodem i nocowaliśmy w miejscach udostępnionych na Airbnb. Było super. Zoo w San Diego rządzi. Disneyland jest super, choć szczerze mówiąc najchętniej poszłabym tam bez dzieci. To była nasza pierwsza większa wyprawa z trójką dzieci (bo trzydniowy wypad do miejscowości oddalonej o 4 godziny jazdy się nie liczy, prawda?) i wyszło tak dobrze, że zafundowaliśmy sobie punkt czwarty.

4. Czyli Hawaje. Jakoś tak wyszło, że nie wspomniałam o tym tutaj. To był wyjazd trochę spontaniczny - bilety okazały się być tańsze niż je o to podejrzewaliśmy. Polecieliśmy na Maui. To był pierwszy lot bliźniaków (jakieś 5 i pół godziny) - zniosły go całkiem ok, choć szczerze mówiąc podczas lotu do Europy kilka miesięcy później było jeszcze lepiej. Hawaje powitałam w towarzystwie choroby, która okazała się być zapaleniem zatok. Przez cały czas zmagałam się z gorączką, ale mimo to było wspaniale. Piękne widoki, dobre jedzenie, cudowna pogoda. No i Mai Tai - drink, od smaku którego prawie się uzależniłam ;-) 

5. Zachowaliśmy się bardzo nieamerykańsko i przeszliśmy z wersji „dwa samochody na gospodarstwo domowe” na „jeden samochód na gospodarstwo domowe”. Niby nic, ale w praktyce pozbyliśmy się naszego pierwszego wspólnego samochodu. Auta, na którym tak naprawdę nauczyłam się jeździć.

6. Znalazłam najlepszy jak dotąd zestaw szampon + odżywka prostujący włosy. Wiem, ten news nie zwali Was z krzeseł, ale niektórzy z Was wiedzą o mojej nieustającej walce w kręcącymi się włosami. Doceńcie, proszę.

7. Wybory w Polsce wygrała kompletnie nie moja partia, ale szczególnie mnie to nie zaskoczyło. Natomiast tempo zmian po tej wygranej lekko mnie już zszokował i szokuje nadal. No nic. I tak tęsknię za Polską. Staram się trzymać tego bloga z dala od polityki (która i tak dość mocno siedzi w moim codziennym życiu i rozmowach), więc na tym zakończę.

8. Zaczęłam trochę częściej pisać na blogu. To wyszło trochę samo - w Europie dopadła mnie taka bardzo intensywna wena, do tego stopnia, że tematy na notki same przychodziły mi do głowy i zaczęłam je zapisywać w osobnym pliku. Było ich tyle, że większość z nich do dziś nie doczekała się realizacji. Czekają na swoją kolej.

9. Mam trzy świetne córki i to pod ich znakiem upłynął ten rok. Łapię się na tym, że miewam problem gdy ktoś, z kim przez dłuższy czas nie rozmawiałam, pyta co u mnie słychać. Bo tu póki co słychać przede wszystkim dzieci. Jest gwarno, głośno i wesoło. Zawsze tak nie będzie, więc staram się cieszyć chwilą. 




Szczęśliwego Nowego Roku!

środa, 30 grudnia 2015

Dlaczego przeczytam 52 książki (i więcej) w 2016 roku

Czytelnicze wyzwania to w wirtualnym świecie żadna nowość. Od lat biorę udział w czymś takim na Goodreads - na początku roku wyznaczam sobie cel, np. 100 książek, i potem w miarę wklikiwania do systemu kolejnych przeczytanych pozycji mogę podglądać pasek realizacji postanowienia. 

Moda na takie wyzwania zatacza jednak coraz szersze kręgi - od dawna już istnieje na Facebooku grupa 52 książki, której członkowie dzielą się z resztą społeczności setkami tytułów i krótkimi recenzjami. Zbliża się też druga edycja wydarzenia niejako powielającego tę samą ideę, czyli Przeczytam 52 książki w 2016 roku. W chwili gdy piszę te słowa chęć udziału w akcji zadeklarowało przeszło 100 tys. osób. I będę się upierać, że nawet jeśli cel osiągnie tylko co dziesiąta z nich, to jak na obywateli państwa, w którym podobno czytają tylko nieliczni, i tak jest to bardzo cieszący wynik. A dlaczego akurat 52? Chodzi o to, by czytać mniej więcej jedną książkę tygodniowo. 

Nie chodzi tu zresztą o liczbę. To nie jest tak, że 100 przeczytanych książek to zawsze lepszy wynik niż 10. Choć należę do ludzi, którzy uparcie twierdzą, iż czytać można niemal w każdych warunkach, to powiedzmy sobie szczerze, że nie każdy lubi i może pochłaniać kolejne rozdziały w zapchanym do granic możliwości wagonie metra. Różnie bywa z czasem i stanem zmęczenia przed zaśnięciem. No i nie dla każdego czytanie jest na szczycie listy priorytetów. Dla mnie jest bardzo blisko tego szczytu i właśnie dlatego kończę ten rok z ponad 140 przeczytanymi pozycjami na koncie. 

Zawsze czytałam sporo, niezależnie od okoliczności. Paradoksalnie najwięcej chyba wtedy, gdy miałam na głowie dwie prace i studia, głównie dzięki temu, że czekając na przystankach i jeżdżąc tramwajami i autobusami miałam sporo czasu do zabicia. Czytałam też podczas przerwy obiadowej w pracy i czekając na windę. Teraz, gdy jestem samochodową matką 3 córek bardzo mi tego czytania w komunikacji miejskiej brakuje. O tym, jak radzę sobie z organizowaniem czasu na swoje hobby mając pod swoimi skrzydłami potomstwo pisałam tutaj.

Jest duża szansa, że w 2016 roku przeczytam znacznie więcej niż deklarowane 52 książki. I może to głupie, ale w związku z tym swój udział w różnych tych liczbowych akcjach traktuję jako swego rodzaju misję. Na co dzień często spotykam się ze zdaniami typu: „kurde, jak ty to robisz, że tyle czytasz?” albo: „też bym tak chciał/a, u mnie się nie da”. Mam obsesję polegającą na tym, że lubię pokazywać ludziom, iż jednak się da. Może nie do końca w taki sposób, o jakim marzą. W natłoku zajęć i codziennych problemów wizja godzin spędzonych na kanapie z kubkiem kawy i książką w dłoni może brzmieć jak nieosiągalna utopia. 

Ale jeśli nie kilka godzin, to może choć kilka minut? Tyle czasu, ile potrzebujemy na wypicie filiżanki herbaty? Może warto dla tej chwili zrezygnować z przeglądania Facebookowego feeda albo jednego odcinka serialu? Może od czasu do czasu dobrze jest przełożyć zmywanie na rano, albo pójść do pracy w nie do końca idealnie wyprasowanej bluzce? Albo dać szansę np. audiobookom i sprawdzić, czy w ich towarzystwie nie byłoby nam przyjemniej jeździć do pracy, wyprowadzać psa czy lepić pierogi. Bo jeśli chcemy czytać przynajmniej te 10, 30 czy 52 książki w roku, ale czujemy, że kompletnie nie mamy na to czasu, to przecież zamiast zakładać z góry niepowodzenie możemy przynajmniej spróbować. Poeksperymentować trochę z czasem. Sprawdzić, czy przypadkiem nie da się go jednak trochę nagiąć.

Lubię od czasu do czasu popisywać się swoim czytaniem. Wszelkie grupy typu „52 książki” są do tego świetnym miejscem i uważam, że ich idea jest dobra. Widok postów nakręcających się nawzajem czytelniczo ludzi to wspaniała sprawa. 

A tak w ogóle to „52 książki” możecie zamienić na cokolwiek innego, co tylko kochacie. Niech to będą 52 dobre filmy. 52 szydełkowe serwetki. 52 sklejone modele. 52 godziny tańca. Albo gry na wymarzonym instrumencie. Coś dla Was, co lubicie, albo wydaje się Wam, że lubilibyście, gdybyście tylko znaleźli na to czas. 


Sobie i Wam wszystkim życzę właśnie tego czasu. Naprawdę, dziesięć minut dziennie dla siebie to dużo, dużo więcej niż zero. W perspektywie roku daje to już mnóstwo godzin. Musi się udać! :)

A odpowiadając na pytanie z tytułu: Dlaczego? Bo uważam, że czytanie jest fajne. I warto je promować. 

środa, 23 grudnia 2015

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o keksie, ale boicie się zapytać*

Skłamałabym twierdząc, że mieszkając w Kalifornii z łatwością wpadam w świąteczny nastrój. Trochę pomagają w tym wizyty w sklepach czy kawiarniach (niedawno spędziłam w jednej mniej więcej godzinę i w tym czasie usłyszałam aż trzy razy Winter Wonderland), no i posiadanie choinki. Ale to nie to samo co w Polsce, serio.

Nie daję jednak za wygraną. Czy komuś się to podoba czy nie, uwielbiam Boże Narodzenie. Uwielbiam choinkę (choć nie lubię jej ubierać), gotowanie i pieczenie ciast (choć gorzej już jest ze sprzątaniem potem kuchni). No i ten dreszczyk emocji przed sięgnięciem po paczkę leżącą pod drzewkiem, nawet jeśli dobrze wiem, co w niej znajdę (w tym roku akurat nie wiem). 

W chwili kiedy piszę te słowa w piekarniku kończy się piec ciasto. Keks, zwany tu i ówdzie cwibakiem (no co, mam męża z Małopolski) jest stałym elementem moich świąt. O ile dobrze pamiętam, spędziłam tylko jedną Wigilię bez tego ciasta - a i wtedy tylko dlatego, że akurat byłam na Ukrainie, pozbawiona dostępu do piekarnika. Jest to jeden z moich ulubionych wypieków, ale raczej nie jadam go poza okresem świątecznym - tym bardziej jego obecność na stole jest czymś wyjątkowym.

Pomyślałam, że przynajmniej część z Was zamiast czytać o  moim kolejnym śnie chętnie dla odmiany zapozna się z jakimś sprawdzonym przepisem. Co prawda ostatniej nocy śnił mi się atak Anonymus na sejm.gov.pl, z atrakcjami typu wstawianie na stronę główną wierszy o zwierzętach domowych, ale może jednak lepiej zostańmy przy ciastach.

No więc: 

Całość można przygotować w makutrze albo robocie kuchennym - jak kto woli. Ja przez długie lata broniłam się przed dobrodziejstwem techniki i uparcie ucierałam wszystko ręcznie. Od kilku lat stawiam na wygodę - mój robot doskonale daje sobie radę.

1) 250 g masła rozcieramy na gładką masę. 

2) Stopniowo dodajemy 250 g cukru pudru bądź drobnego cukru do wypieków oraz pięć żółtek (białka zachowujemy w osobnym naczyniu), oczywiście ciągle mieszając.

3) Dolejmy łyżkę spirytusu, nie bójmy się tego. Mieszamy.

4)  Stopniowo dodajemy 250 g mąki pszennej z 2 łyżeczkami proszku do pieczenia. Mieszamy, nie przestajemy!

5) Z pozostawionych w punkcie 2) białek ubijamy sztywną pianę. Łączymy ją z masą. Na początku idzie to lekko masakrycznie, bo konsystencja masy jest dużo gęstsza niż tej piany. W miarę łączenia całość robi się luźniejsza.

6) Dosypujemy bakalie. Lubię, kiedy jest ich dużo, stąd w moim keksie jest ich aż 750 gramów (nie jestem pewna czy powyższe proporcje udźwignęłyby więcej, więc nie próbuję). Dobór bakalii to już kwestia indywidualnego gustu: w moim dzisiejszym keksie są rodzynki, żurawina, suszone banany, mango, ananasy, truskawki, granaty, kiwi, orzechy… Bakalie dobrze przygotować wcześniej i obsypać delikatnie mąką.

7) Całość przelewamy do keksowej formy wyłożonej folią aluminiową posmarowaną lekko masłem. Pieczemy 50 minut w 180 stopniach bez termoobiegu.

8) Gotowy i wystudzony keks zawijamy w folię aluminiową i odstawiamy do świąt. Najlepszy jest keks minimum dwudniowy, więc jeśli ktoś chce się cieszyć smacznym ciachem 25 grudnia, powinien dziś wziąć się za pieczenie.



Smacznego i ewentualnie powodzenia.
Przepis pochodzi od mojej mamy i jest tylko lekko przeze mnie zmodyfikowany.
___________________

* Tak, pisząc tytuł rąbnęłam się i napisałam "seksie", ale w porę zauważyłam literówkę. :-)

czwartek, 17 grudnia 2015

Miejsca

Właściwie nie była to nasza ulubiona knajpa, tak się jednak składało, że będąc na spacerze często decydowaliśmy się zajść właśnie do niej. Położona przy ulicy, której środkiem, zamiast jezdni biegł wąski park, zawsze była trafionym wyborem. Nigdy nie byłam w niej za dnia: jej wnętrze oglądałam tylko w ciemności, rozjaśnianej gdzieniegdzie przez blask stojących na stołach świec. Wspaniały klimat dla kogoś, kto w zimny wieczór lubił posiedzieć przy kubku grzanego wina bądź piwa. Czyli dla mnie.
Latem bywało, że obsługa wystawiała kilka stołów i ław bezpośrednio do parku. Siedziało się wtedy na zewnątrz, wśród postępującego chłodu nocy, wśród gwaru rozmów, bo muzyka grająca wewnątrz lokalu niemal tu nie docierała. Tak czy siak panowała przyjemna atmosfera, mająca w sobie coś z młodości i świeżości. Miejsce, do którego przychodziło się od lat i które zawsze było takie samo.

Pamiętam też inną knajpkę, właściwie małą restaurację, mieszczącą się na tej stromej, wąskiej, gęsto oświetlonej uliczce. Wprost roiło się tam od sklepów, pubów i różnego rodzaju jadłodajni. Aż dziw, że każdemu z tych miejsc udawało się zachować swoją autonomię - zważywszy na rozmiar ulicy i zagęszczenie rozmieszczonych przy niej miejsc można byłoby się spodziewać jakiejś dzikiej kakofonii dźwięków unoszących się w powietrzu. Nic z tych rzeczy - panował tu niesamowicie przytulny klimat. Najpiękniej było zimą, kiedy zaspy śniegu układały się we wszystkich nierównościach tej kanciastej ulicy, tworząc obraz iście bajkowy. I my bywaliśmy tam przeważnie zimą, zazwyczaj w okresie świątecznym, kiedy przyjeżdżaliśmy odwiedzić rodzinę. 
Co roku postanawiałam, że tym razem wybierzemy inną knajpę. Trochę dlatego, że miło byłoby próbować nowych rzeczy i poznawać nowe miejsca, zamiast skazywać się wiecznie na te same, choćby i ulubione. No i wiedziałam, że w tym konkretnym lokalu nie poprzestanę na dwóch piwach czy kieliszkach wina. Wszedłszy do środka, nie sposób było się oprzeć unoszącym się tu zapachom. Po prostu trzeba było coś zjeść. Najczęściej kończyło się na porcji ciepłych naleśników na ostro, pałaszowanych przy ciasnym, ale uroczym stoliku i popijanych grzańcem.

A dom towarowy w Kolonii? Najwspanialszy, jaki widziałam w swoim piętnastoletnim życiu - tyle wiosen bowiem liczyłam, gdy odwiedziłam go po raz pierwszy. Lata mijały, a los wciąż rzucał do Nadrenii Północnej - Westfalii, wynajdując coraz to nowe powody. I choć nie musiałam, zawsze znajdowałam czas na to, by odwiedzić ten sklep - siedem pięter wspaniałych stoisk, cieszących oko klienta przepychem, kolorami, organizacją. Pamiętam wciąż jak tam trafić, to bardzo blisko centrum. Trzeba przejść kilka skrzyżowań, takich mało przyjemnych - wokół pędzi mnóstwo samochodów, a na zmianę świateł trzeba trochę poczekać. Ale warto. To miejsce, w którym staję się dzieckiem. Mam trzydzieści parę lat i wciąż uwielbiam przechadzać się wśród półek z pluszowymi misiami, pod warunkiem, że ma to miejsce w tym właśnie domu towarowym w Kolonii.

Są też miejsca, do których mogłabym i chciałabym wybierać się częściej, ale kompletnie mi to nie wychodzi. Jak ten park rozrywki, od którego dzieliła mnie przez długi czas zaledwie półgodzinna przejażdżka szybkim metrem. Fakt, po drodze przekraczało się granicę z sąsiednim państwem, co mentalnie mogło nieco wydłużać odległość - wszak chodziło o wyprawę międzynarodową. Ale i tak dziwię się, że byłam tam tylko raz, w dodatku wieczorem, niedługo przed tym, jak zamykali. Nie wspominam tej wycieczki zbyt dobrze - pojechałam sama, a kiedy znalazłam się już na peronie, tuż przed odjazdem, wpadłam w panikę, niepewna, czy dysponuję odpowiednim biletem. Przecież wyjeżdżam do innego kraju! Pamiętam, że byłam wtedy bardzo sobą zawiedziona - wyrzucałam sobie nieporadność. Mieć tyle lat i nie móc sobie poradzić na dworcu? Żenujące.

_____________________________________

Jeśli zastanawiacie się, czy i gdzie dokładnie występują powyższe miejsca, to niestety nie będę mogła udzielić Wam jednoznacznej odpowiedzi. Wprawdzie wszystkie są obecne w moim życiu, niektóre z nich odwiedzam przynajmniej raz w tygodniu. Tyle, że zawsze odbywa się we śnie. 
Nieco inaczej ma się sprawa z parkiem rozrywki. Często śnię o tym, że mam się do niego wybrać, albo że rozmawiam z kimś, kto ostatnio tam był, ale mnie udało się tam dotrzeć tylko jeden jedyny raz.

Być może knajpy czy dom towarowy, o których piszę istnieją również w taki sposób, że i Wy moglibyście je odwiedzić. Może widziałam kiedyś miejsca je przypominające i dlatego wciąż do mnie wracają? Mam cichą nadzieję, że nie znikną z moich snu tylko dlatego, że o nich opowiedziałam.


Dobrze jest mieć swoje miejsce, choćby w snach.

piątek, 11 grudnia 2015

Cieszmy się piątkiem

Piątki są przereklamowane.

Czekamy na nie co najmniej od poniedziałku jak na prawdziwe wybawienie. Są momentem, w którym ma być nam dane na moment się zatrzymać. Przełamać rutynę. Odpocząć.

Kiedy chodziłam do szkoły, strony mojego brudnopisu pokrywały się w piątki słupkami ciągów cyfr. Od rana niecierpliwie zerkałam na zegarek, sprawdzając, ile czasu dzieli mnie od końca ostatniej tego dnia lekcji. Jeśli zdarzały mi się dłuższe przerwy między zapisywanymi godzinami, byłam z siebie dumna - oznaczało to, że na pewien czas udawało mi się zapomnieć o swojej niecierpliwości. Że przez moment żyłam chwilą obecną, a nie upragnionym, piątkowym popołudniem. Ten zwyczaj zapisywania czasu został mi na dłużej: zdarzało mi się ulegać mu na uczelni czy w pracy. 

Teraz już nie zapisuję. Ale zerkam na telefon i odliczam godziny. Do czego właściwie? Różnie. Do powrotu męża z pracy. Do momentu, kiedy będę wysyłać maluchy spać. To nie ma wielkiego sensu: weekendy nie są już po staremu wolne, jeśli jest się rodzicem. To zupełnie inny rodzaj odpoczynku. Niekoniecznie gorszy (często wręcz o wiele lepszy), ale umówmy się: na pewne luksusy nie ma już co liczyć. Na przykład na wylegiwanie się do południa. Ok - przede wszystkim na wylegiwanie się do południa. 

Umówmy się też zresztą, że to wylegiwanie się samo w sobie też nie miało sensu. Nie będę próbować zliczyć, ilu pomysłów na wycieczki nie zrealizowałam tylko dlatego, że w sobotni poranek dochodziłam do wniosku, iż w weekend należy się lenić do oporu.

Na piątkowe popołudnie czekałam nawet w czasach, gdy zdarzało mi się pracować w weekend. To chyba jakieś kretyńskie przyzwyczajenie naszej podświadomości. Kontrolując czas i wypatrując z niecierpliwością jakiejś tam przyszłości niczego nie poprawiamy. Ba, jest dokładnie na odwrót: czas zdaje się zwalniać, przeciętna minuta trwa tyle co kwadrans, a lunchu nigdy nie jemy tak późno. Efekt jest taki, że kiedy już w końcu docieramy do owego wymarzonego punktu przyszłości, która nagle staje się teraźniejszością materializującą się w formie, powiedzmy, butelki czerwonego wina opróżnianego przy migoczącym blasku świec, jesteśmy tym cholernym piątkiem tak zmęczeni, że nawet nie chce się gadać.

To taka optymistyczna notka z okazji tego, że macie piątek. 

Nie przejmujcie się moim marudzeniem. Za oknem pada i wieje, nad chałupą latają mi samoloty, a w jednym z nich siedzi mój mąż. Odreagowuję stres. Jakoś trzeba. 

Cieszcie się piątkiem. Ja też będę.

środa, 9 grudnia 2015

Zimno, kurde

To nie będzie mądra notka. Odkrywcza ani ważna też nie. Będzie bzdurna i egoistyczna. Jest bowiem zimno i tylko to się tego wieczoru liczy.
Jak zapewne zauważyliście, jest już grudzień. Czyli tak jakby zima. Tak jakby, bo ta astronomiczna ma się zacząć dopiero tuż przed Bożym Narodzeniem. Gdyby spadł śnieg, raczej nikogo by to nie zdziwiło. Dla porządku sprawdzam - wygląda na to, że w Warszawie nie sypie. Temperatura w dzień wynosi kilka stopni powyżej zera. Mieszkańcom stolicy może nieco przeszkadzać deszcz. Nawet bez śniegu jest pewnie zimno i nie bardzo przyjemnie.

A ja tymczasem siedzę sobie w tej całej Kalifornii. Jest wieczór, moje dzieci leżą w łóżkach. Ja też leżę (no - półleżę) na moim szwedzkim łożu w sypialni. Pod dwiema kołdrami. I marznę. Wystukuję tę notkę zimnymi palcami. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo można zmarznąć kilkadziesiąt kilometrów na południe od San Francisco.

Nikt mi nigdy nie wmówi, że piętnaście stopni to zawsze piętnaście stopni. W Polsce przy tej temperaturze zapewne nie zawracałabym sobie nawet głowy kurtką. Tutaj chodzę opatulona w strój, który towarzyszył mi w Zurychu w sezonie zimowym 2011/2012. Był wtedy porządny mróz, tak porządny, że nie wychodziłam z domu, o ile absolutnie nie musiałam.  No, dobra, bywają dni (jak choćby dziś i wczoraj), kiedy wystarczy mi zwykły sweter. W sumie to luksus, tak bez kurtki w grudniu.

Zimowe buty, które widuję w sklepach, wcale już nie wyglądają dla mnie groteskowo, choć 3 lata temu, kiedy tu przyjechałam, ich widok nieco mnie bawił. Zimowe buty, w Kalifornii? W takiej ilości? Jasne, ludzie wyjeżdżają, w tym często do miejsc, w których pada śnieg. Ale bez przesady. A teraz zaczyna mi się wydawać, że po kolejnych trzech latach tutaj sama bym te buty kupowała.

Mieszkam w słonecznej Kalifornii. W słonecznej Kalifornii śpię pod dwiema kołdrami i często jeszcze w skarpetach. Herbatę piję już nie tylko dla smaku (choć bardzo lubię), ale również dla rozgrzania się. A na szczyt mojej prywatnej listy małych i wielkich zazdrości wspina się szybko tak banalny obiekt jak kaloryfer. 

Bo my tu nie mamy kaloryferów. Oczywiście da się ogrzać dom i mieszkanie. Ciepłe powietrze wpada wtedy przez specjalne kratki. Nie lubię tego, kiedy wstaję rano po takiej serii ciepłych podmuchów czuję się ociężała i od razu zmęczona. Alternatywą jest poranne wstawanie w świecie o temperaturze czternastu stopni. Co kto woli. Testowałam obie możliwości i wciąż nie mogę się zdecydować.

Chodzę, a niekiedy i śpię w ciepłych swetrach. I po raz kolejny klnę na samą siebie za mój genialny pomysł z sierpnia, kiedy byłam w Polsce, w myśl którego stwierdziłam, iż nie ma sensu wracać do Stanów z tymi wszystkimi zimowymi ciuchami. Wystarczy tylko to czy tamto. Bo przecież w Kalifornii jest ciepło, lepiej już przeznaczyć więcej miejsca w walizce na inne rzeczy.

Właściwie to chciałam napisać o czymś zupełnie innym. Na przykład o tym, dlaczego jest niefajnie, kiedy mąż wyjeżdża na drugi koniec kontynentu, nawet jeśli tylko na kilka dni. Albo coś na długo odkładany temat - błędy, które łatwo popełnić po przeprowadzce w nowe miejsce. Albo o znikających skarpetkach. Tyle, że się nie da. Jest za zimno.

Idę po więcej herbaty.

wtorek, 1 grudnia 2015

Listopadowe czytanie, czyli Agata poleca (albo nie)

Kolejny miesiąc za nami, czas zatem na następny odcinek moich czytelniczych podsumowań. Jest szansa, że tym razem nawet się to komuś przyda - wszak święta nadchodzą szybkimi krokami, a niektórzy ludzie lubią dawać bądź dostawać książki (jeśli o mnie chodzi, uwielbiam jedno i drugie). Z góry uprzedzam, że poniższe akapity stanowią totalny chaos. Mój czytelniczy żywot ciężko byłoby określić mianem uporządkowanego. 

W listopadzie sięgnęłam po dwa kolejne tomy serii Henninga Mankella o Kurcie Wallanderze: Psy z Rygi oraz Białą lwicę. Przeczytany w październiku rozpoczynający serię Morderca bez twarzy zachęcił mnie do kolejnych tomów, zaś po lekturze drugiej i trzeciej części jestem już fanką Mankella. Podoba mi się swego rodzaju rozmach,  który cechuje świat przedstawiony jego książek: w swoich kryminałach nie ogranicza się on wyłącznie do problemów i miast Szwecji. Bohaterów może też umieścić w Rydze czy miastach RPA i robi to w sposób przekonujący, prawdziwy.

Stowarzyszenie umarłych poetów to jeden z moich ukochanych filmów (wiem, jestem mało oryginalna), postanowiłam zatem w końcu przeczytać powieść napisaną na podstawie scenariusza. No, nie tyle przeczytać, co przesłuchać. Stowarzyszenie w wersji książkowej nie jest raczej wielkim arcydziełem, ale to całkiem przyzwoita pozycja dla tych, którzy lubią i chcą sobie odświeżyć film. Przy okazji dodam, że Jacek Rozenek to wprawdzie przyjemny w odbiorze lektor, ale mógłby trochę popracować nad wymową anglojęzycznych nazwisk. Albo po prostu obejrzeć jakiś dokument o Whitmanie. 


Nazwę „Pasadena” (takie miasto w Kalifornii, znane z pewnością widzom serialu The Big Bang Theory; odmawiam używania polskiej wersji tego tytułu) Rozenek też wymawia trochę inaczej, niż bym chciała, ale to mi nawet tak bardzo nie przeszkadza. Czytany przez niego Marsjanin Andy’ego Weira, którego słuchałam m.in. wyciągając ze zmywarki czyste naczynia i uzupełniając ją brudnymi, wciągnął mnie doszczętnie. 

Wszystkim, którzy lubią czytać o tym dziwnym kraju, jakim są Stany Zjednoczone, polecam Ameryka nie istnieje Wojciecha Orlińskiego. Dobrze napisana, bardzo ciekawa książka, będąca swego rodzaju przewodnikiem po USA - mniej lub bardziej istniejącym.

Osobiście przychylam się raczej do opinii, zgodnie z którą Ameryka istnieje. Dowodem na to niech będzie Ulica nadbrzeżna Johna Steinbecka. Przyjemna, klimatyczna powiastka, pokazująca życie i perypetie członków ubogiej społeczności żyjącej w kalifornijskim Monterey w latach 30. XX wieku. Jest coś niesamowitego w czytaniu o przeszłości miejsc, które zna się takimi, jakie są teraz.

Nigdy nie byłam w Los Alamos i sądzę, że nawet moje życie nie jest tak zakręcone, bym miała się tam kiedykolwiek znaleźć. Powieść Wives of Los Alamos (TaraShea Nesbit) nie należy do porywających, choć temat od pewnego czasu mnie interesuje. Życie kobiet, które wyjechały do Nowego Meksyku, by towarzyszyć mężom pracującym w laboratorium nad tajemniczym projektem raczej nie należało do najprostszych. O tym, jak czuje się człowiek dzielący łóżko z kimś, kto brał udział w budowie bomby atomowej wolę nawet nie myśleć.

Rzadko zdarza się, że lektura książki kończy się dla mnie wybuchem płaczu, ale tak się skończyło moje czytanie The Time Traveler’s Wife Audrey Niffenegger. Powieść ta leżała sobie od lat na mojej wirtualnej liście „to-read” i w końcu sięgnęłam po nią w sensie dosłownym: stałam wtedy między bibliotecznymi regałami, nie szukając niczego szczególnego, gdy nagle mój wzrok padł na znajomy tytuł. The Time Traveler’s Wife to dla mnie książka, w przypadku której nie obchodzi mnie, czy jest dobra czy zła. Porwała mnie. Zawarte w niej emocje są w jakiś sposób „moje”, tak bardzo, że ostatnią stronę czytałam już przez łzy. 

Wiem, ryczenie przy książkach jest głupie. Ale jeszcze głupsze jest ciągłe uleganie pokusie czytania marnych powieści. Nie powiem Wam za dużo o A Christmas in Vermont: A Very White Christmas (Brian Mooney), bo nie warto. Jedynym atutem tej powieści jest to, że pada w niej dużo śniegu (wiecie, że nie widziałam śniegu od początku 2013 roku?).

Skoro już zaczęłam wątek kiepskich książek, to dopiszcie do tej listy jeszcze Maddie’s Recipe of Mysteries Emily Page. Po przeczytaniu tej pozycji już wiedziałam, że moje korzystanie z Kindle Unlimited nie wyjdzie poza fazę próbnego, bezpłatnego miesiąca. I że naprawdę istnieją książki, na które nie warto tracić czasu.

Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli Ałbeny Grabowskiej rozczarowało mnie głównie wykonaniem. Pomysł na książkę jest całkiem niezły - w każdym razie ja lubię wszelkie sagi rodzinne, w których losy bohaterów rozgrywają się na tle wydarzeń historycznych. Ale praktyka wygląda tu już tak sobie - postaci kompletnie mnie nie przekonywały, wszystko było jakieś płaskie i bez wyrazu. Nie jestem też przekonana co do historycznej ścisłości powieści. Seria zawiera jeszcze dwa kolejne tomy i naprawdę nie wiem, czy zechce mi się po nie sięgnąć.

W końcu przeczytałam The Catcher in the Rye J.D. Salingera! Bawiłam się przy tym wybornie. Większą część powieści pochłonęłam grając z Dawidem w Cywilizację. Podczas gdy on w ramach swojej tury dzielnie podbijał duńskie prowincje, ja przemierzałam Nowy Jork w towarzystwie Holdena Caulfielda. No i teraz pewnie już przez cale życie Buszujący będzie mi się kojarzył z Cywilizacją V.

Pomarańczowy Majdan Marcina Wojciechowskiego zaczęłam czytać trochę z sentymentu. W 2004 roku pełniłam rolę międzynarodowego obserwatora wyborów prezydenckich na Ukrainie. Byłam też na Majdanie, oglądałam miasteczko namiotowe. To ten rodzaj przeżycia, którego się nie zapomina. Lektura reportażu Wojciechowskiego pozwoliła mi wrócić do tamtych dni.

Tristan 1946 Marii Kuncewiczowej był nieco innego rodzaju podróżą sentymentalną. Uwielbiam tę autorkę od pierwszego zetknięcia z nią prawie dwadzieścia lat temu. Kocham wszystkie jej książki, które zdarzyło mi się czytać. Przywodzą mi na myśl czasy późnonastoletnie, okres, w którym zaczęłam doświadczać kontrastu między moimi ideałami, a otaczającym światem. Przeczytanie tej powieści w odległej Kalifornii początku XXI wieku to ciekawe doświadczenie. 

Kłamca Jakuba Ćwieka okazała się dla mnie książką, której mogłoby nie być. Zaczęło się ciekawie, ale im dalej w las, tym szybciej chciałam go opuścić. Coś w klimacie tej książki, a może sposobie jej napisania było tak totalnie nie moje, że na kolejne części w ogóle nie mam ochoty.

Do fanów twórczości Jerzego Pilcha raczej nie należę, a książka Zuza albo czas oddalenia z pewnością tego nie zmieniła. Opowieść o związku starszego mężczyzny ze znacznie młodszą kobietą niczym mnie nie zainteresowała, a świetny warsztat pisarski Pilcha okazał się zbyt słabym argumentem, by wzbudzić mój zachwyt. A jednak znalazło się w tej książce coś, co spodobało mi się szalenie, mianowicie słowa: „Można zakochać się w kobiecie, która nie lubi książek? Można, ale po co? Kto przy zdrowych zmysłach zakochuje się w kobiecie, która nie lubi książek?”.

Mam na imię Ania Anny Grodzkiej odebrałam jako pozycję ważną i poruszającą. Poza historią byłej już posłanki czytelnik ma okazję dowiedzieć się co nieco o samym problemie transpłciowości, jak wygląda na co dzień życie osoby, której ten temat dotyczy, oraz na czym polega zmiana płci pod względem medycznym i prawnym. Po lekturze spodziewałam się czegoś w rodzaju życiorysu, a tymczasem zetknęłam się z ciekawą, kompetentnie napisaną książką.

Ale najlepsze zostawiłam sobie na koniec. Ja nie jestem Miriam Majgull Axelsson. Ta książka jest piękna. Mądra, wartościowa, niekiedy przytłaczająca. Jednocześnie delikatna i brutalna. To taka powieść, po lekturze której człowiekowi jest na swój sposób żal, że ją przeczytał, bo już nigdy nie będzie mógł sięgnąć po nią po raz pierwszy. Jak wygląda życie przeżyte w kłamstwie? Czy takie kłamstwo może być uzasadnione? Jak istotna jest w ostatecznym rachunku prawda? Czy da się od niej uciec? Ja nie jestem Miriam to cudowna opowieść o pragnieniu życia.

_____________________
A teraz, moi mili, idę czytać następnego Mankella. 

P.S. Muszę chyba zacząć sobie przygotowywać te książkowe notki jakoś bardziej na bieżąco, bo potem to jest jedna wielka dłubanina.