Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę cieszyć się z każdej prognozy pogody, zapowiadającej opady, puknęłabym się w głowę. Nie przyszłoby mi do głowy, że mogłabym odczuwać brak czegoś, czego doświadczałam przecież regularnie, w dodatku często w niewłaściwym czasie. Podczas weekendu, kiedy zniechęcona tonącym w strugach deszczu światem rezygnowałam z zaplanowanej wycieczki. W drodze na imprezę, akurat w dniu, kiedy zdecydowałam się na soczewki kontaktowe i porządny makijaż. Późnym popołudniem, kiedy po całym dniu pracy czekałam na autobus pod gołym niebem, bo pod dachem wiaty panował taki ścisk, że nie zdołałaby się tam zmieścić sama Anja Rubik.
Ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że w Kalifornii będę tęsknić za pluchą.
A jednak to robię: codziennie z maniackim uporem sprawdzam prognozę pogody na kolejne dni, wydając okrzyki w rodzaju: „o, w czwartek dodali deszcz!” albo: „ej, wycofali niedzielne opady”. Mówię to tak, żeby brzmiało zabawnie. Ale kiedy już nadchodzi ranek, w którym mojej pobudce towarzyszą dźwięki deszczu bębniącego o dachówki, to usta mojego wewnętrznego ja rozciągają się w szerokim uśmiechu.
I sądząc z tego, jak reaguje na deszcz wielu spośród moich tutejszych znajomych - nie jestem jedyna.
Choć pewnie nie wszystkim chodzi o tęsknotę za pluchą. Kalifornia od kilku lat zmaga się z poważnym problemem suszy. „We need it”, mówią tutejsi w mokre dni.
Nic to, idę czytać, nasłuchując odgłosów zza okna. Według mojego telefonu za dwie godziny mamy jakieś 30% szansy na deszcz. Być może uda mi się zasnąć z rytmicznym akompaniamentem w tle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz