poniedziałek, 2 listopada 2015

Lektury października, czyli czas na podsumowanie

Zaczął się listopad, a ja korzystając z przejawów silnej woli postanowiłam dokonać kolejnego czytelniczego podsumowania. Jeśli chcecie podejrzeć, co Agata czytała w październiku, co jej się podobało, a przy czym zmarnowała czas - zapraszam.


Miesiąc rozpoczęłam Sprawą G - kryminałem Håkana Nessera, kończącym serię o komisarzu Van Veeterenie. Będzie mi brakować bohaterów tych kryminałów - z każdym kolejnym tomem zżywałam się z nimi coraz bardziej, choć początkowo nic tego nie zapowiadało - moim zdaniem seria zaczyna się tak sobie, ale wraz z każdą kolejną częścią naprawdę się rozkręca.

To nie jedyne pożegnanie października. Przesłuchałam trzy ostatnie tomy Oka jelenia Andrzeja Pilipiuka. Pod koniec byłam już tak wciągnięta, że dosłownie z radością rzucałam się na czynności takie jak opróżnianie i zapełnianie zmywarki, a w końcu w czytelniczym szale ulepiłam kopytka z kilku kilogramów ziemniaków. Wszystko ze słuchawkami na uszach.  Wrażenia z serii - jak najbardziej pozytywne. Po miesiącach zastanawiania się nad tym, jak też autor rozwikła losy bohaterów, muszę przyznać, że udało mu się mnie zaskoczyć. Podsumowując: Oko jelenia nie stanie się serią mojego życia, ale te książki wciągały, były najeżone różnymi historycznymi ciekawostkami i świetnie nadawały się do poznawania właśnie w formie audiobooka. Co prawda wolałabym, żeby autor w nieco mniejszym stopniu przemycał w narracji swoje poglądy, ale nie można mieć wszystkiego.

Dość o pożegnaniach, przejdźmy do powitań. Wzięłam się w końcu za Henninga Mankella. Mordercę bez twarzy czytało się dobrze, a ja po raz kolejny stwierdziłam, że skandynawska policja ma w sobie to „coś”.

Po miesiącach polowania na promocję, udało mi się wreszcie kupić kilka książek Philipa Kerra. Kryminały, których akcja osadzona jest w III Rzeszy - to brzmiało intrygująco. W październiku przeczytałam trzy tomy serii (Marcowe fiołki, Blady przestępca i Niemieckie requiem) i na pewno sięgnę po kolejne. Sposób prowadzenia akcji w tych książkach ma w sobie coś, co nie do końca mi pasuje, poza tym postać głównego bohatera trochę mnie nie przekonuje. Jednak czasy, w których dzieją się przedstawiane wydarzenia, klimat faszystowskich Niemiec nadają tym powieściom ciekawego rysu.

Temat faszyzmu pojawił się również w książce On wrócił autorstwa Timura Vermesa. Muszę przyznać, że miałam lekkie opory przed humorystyczną powieścią, której głównym bohaterem jest Adolf Hitler. Cz
ytać powieść, choćby i fikcję literacką, o zbrodniarzu, wybuchając przy tym śmiechem? Spróbowałam. Książka była rzeczywiście zabawna, choć na swój sposób również przerażająca. W warstwie wizualnej wzrok przykuwa z pewnością okładka.

Nasłuchawszy się zewsząd ochów i achów na temat książek Katarzyny Bondy, sięgnęłam po Sprawę Niny Frank. Bardzo interesujący kryminał, zachęcający do tego, by sięgnąć po kolejne części, choć zakończenia wolałabym chyba nie czytać. Nie wiem też czemu podczas lektury od czasu przypominał mi się serial Złotopolscy.

Więcej krwi Jo Nesbø czytało się miło, ale to jedna z tych książek, z których spokojnie można zrezygnować. Muszę chyba zacząć się przyzwyczajać do myśli, że ten autor potrafi mnie zauroczyć tylko tymi książkami, w których występuje Harry Hole.

Nie zachwyciła mnie również Zagadka Kuby Rozpruwacza Andrzeja Pilipiuka, choć opowiadanie o tym, jak w wyniku wybuchu w Czarnobylu powstał zaczyn posiadający świadomość, samo w sobie zasługuje na sporo gwiazdek. Choćby za odjechany pomysł.

Wzruszyłam się Chatą wuja Toma. Książka jest oczywiście napisana w sposób tak sentymentalny i pretensjonalny, że gdyby powstała współcześnie, prawdopodobnie odłożyłabym ją na półkę po przeczytaniu pierwszych stron, bez względu na temat. Moja czytelnicza świadomość jakimś cudem jednak przefiltrowała jej język przez dzielące mnie od jej powstania 150 lat i pod koniec prawie się popłakałam. 

Temat konfliktów rasowych w USA należy do stałego repertuaru moich czytelniczych wyborów, więc po Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość autorstwa Katarzyny Surmiak - Domańskiej sięgnęłam bardzo chętnie. Było warto - to świetny reportaż, napisany przez kobietę, która uczestniczyła w wiecu organizowanym przez jeden z odłamów Ku Klux Klanu, rozmawiała z wieloma członkami i sympatykami organizacji, jak również jej wrogami. Opisy rozmów, które prowadziła, przeplatane są historią Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych, dziejami kolejnych odsłon klanu i obrazami zmieniającej się świadomości obywateli USA. Warto.

Grecja. Gorzkie pomarańcze Dionisiosa Sturisa to reportaż przybliżający nam zmagającą się z kryzysem gospodarczym Grecję. Bardzo dobra, konkretna książka, zza której wyłania się kraj szarpany problemami nieco bardziej złożonymi niż chciałyby to widzieć media. Przy okazji: nie miałam pojęcia o masowym wywożeniu greckich dzieci do komunistycznej Polski i chętnie dowiem się o tym czegoś więcej. Jeśli ktoś może podrzucić jakieś tytuły, to poproszę.

Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka Swietłany Aleksijewicz przeleżały na moim Kindle’u kilka miesięcy. Ostateczną motywacją do przeczytania był oczywiście Nobel dla autorki. Wrażenia mam podobne jak w przypadku czytanej dwa lata temu Czarnobylskiej modlitwy - mocna, niekoniecznie przyjemna, warta przeczytania, ważna książka. 

Dobrym pomysłem było sięgnięcie po Dworzec w Monachium Stanisława Dygata. Uwielbiałam jego książki kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy byłam stałą klientką bukinistów przy krakowskim dworcu. Wygrzebywałam wtedy powieści Dygata spośród stert innych, pożółkłych i sczytanych książek. Lubiłam ich refleksyjny klimat, język. Lektura Dworca była trochę taką literacką wycieczką w przeszłość.

Podobało mi się Pokolenie Ikea Piotra C. Mamo, jeśli czytasz tę notkę, to nie sugeruj się akurat tą opinią. A tak serio: to raczej nie jest ten rodzaj literatury, którą chciałabym czytać na co dzień. Świat przedstawiony w powieści to nie jest świat, w istnienie którego chcę wierzyć. Jako karykatura Mordoru i okolic wydała mi się zabawna, straszna i obrzydliwa. Ale mniej więcej tego oczekiwałam, więc czuję się usatysfakcjonowana.

Death of a Cupcake Queen miało mi zapewnić dobry skok w jesień. Mam taką teorię, zgodnie z którą w chłodne pory roku należy przeczytać trochę litertury niższych lotów - takiej, w której ludzie się zakochują i wszystko cudownie się kończy. Mogą być to też tzw. cozy mysteries, czyli ciepłe, zabawne książki, w których np. w piekarni czy sklepie ze świeczkami (tak, czytałam taką książkę) dochodzi do morderstwa, a główny bohater, przeważnie płci żeńskiej, szybciej niż policja odkrywa tożsamość przestępcy. Death of a Cupcake Queen było jednak tak fatalnym wyborem, że na pewien czas mam dość tego typu książek. Literatura nie musi być ambitna, ale motyw z odkryciem zabójcy dzięki aplikacji na iPada, umożliwiającej sprawdzenie, jak dany człowiek będzie wyglądał za 20 lat, to za dużo nawet dla mnie. Picie alkoholu przez matkę i policjanta na imprezie kończącej naukę w szkole średniej też jakoś nie powala realizmem, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że akcja miała miejsce w USA.
Na koniec zostawiłam sobie najpiękniejszą książkę tego miesiąca. The Glassblower Petry Durst-Benning to powieść, o której nawet nie potrafię powiedzieć, czy jest dobra, czy zła. Nawet mnie to za bardzo nie obchodzi. Czytałam ją jak zaczarowana, przez trzy dni szukając wszelkich dostępnych pretekstów do tego, by przeczytać kilka kolejnych stron. Martwiłam się o bohaterów, odwracałam wzrok, kiedy działo się coś złego. Zachwycałam się klimatem kupieckiej Turyngii z końca XIX wieku, niemiecką zimą i uczuciami bohaterów. I te bombki choinkowe, produkowane przez trzy tak różne od siebie siostry, ręcznie malowane, zachwycające nawet za pośrednictwem opisujących je słów. Po przeczytaniu ostatniej strony wiedziałam, że chcę jeszcze - i na szczęście więcej dostanę, bowiem powieść ma dwa kolejne tomy. Ale zanim zdążyłam po nie sięgnąć, skończył się październik.


1 komentarz:

  1. Mam identyczne odczucia, co do Jo Nesbo. Bez H.H. to już nie jest to.

    OdpowiedzUsuń