czwartek, 7 października 2010

Mario Vargas Llosa, czyli dobra wiadomość z frontu Nobla


Ponarzekałam na polskie Nike, ale wiadomość, że literackiego Nobla dostał Mario Vargas Llosa, mile mnie zaskoczyła. Choć nagrodzenie polskiego twórcy (od lat już mówi się o tym, że tego Nobla zgarnie w końcu Adam Zagajewski) byłoby miłym akcentem, to nazwisko peruwiańskiego pisarza wydaje mi się tu być jak najbardziej na miejscu.


Moje spotkanie z powieściami Llosy zaczęło się dość niefortunnie. W ramach poznawania literatury latynoamerykańskiej sięgnęłam po "Pochwałę macochy". Książka nie podobała mi się w ogóle. W doczytaniu jej do końca pomogła mi chyba tylko mała liczba stron. Po inne powieści Llosy zapewne nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie seria Wyborczej, dzięki której w moje ręce trafiło "Miasto i psy". Tematyka była zupełnie nie moja - gdyby ktoś polecał mi książkę, której tematem jest armia, wojsko - zapewne nie pałałabym entuzjazmem. A jednak "Miasto i psy" stało się książką, która mnie naprawdę porwała. I doprowadziła do innych dzieł autora.


"Wojna końca świata" była już prawdziwą ucztą literacką. Oparta na wydarzeniach w XIX-wiecznej Brazylii powieść napisana była w sposób iście magiczny. Choć autor czerpał z wydarzeń, które naprawdę miały miejsce, czytelnik ma wrażenie, jakby świat przedstawiony w książce stworzony był specjalnie na jego użytek. Postać Nauczyciela, gromadzącego wokół siebie rzesze wiernych, przywodzi na myśl współczesną opowiastkę o Jezusie. Realia południowoamerykańskie dodają całości uroczego klimatu. 


Przez dobrych kilka lat Michał S., z którym spotykałam się regularnie na coś, co często przeradzało się w rozmowy o książkach, polecał mi "Rozmowę w Katedrze". Przeczytałam ją w końcu dwa lata temu, podczas pierwszych dni spędzonych w Zurychu. Pamiętam, jak podczytywałam kolejne fragmenty przy prawie każdej okazji: jedząc hamburgera, siadając na chwilę nad jeziorem... Llosa stworzył powieść totalną, powieść-łamigłówkę, której pełny obraz wyłania się z chwilą zakończenia lektury. Uroczy klimat Limy lat sześćdziesiątych, zawirowania polityczne, etniczne i towarzyskie, specyficzny sposób konstruowania powieści - wszystko to składa się na bardzo dobrą, godną polecenia pozycję.

"Pantaleon i wizytantki" to czwarta i - póki co - ostatnia książka Llosy, którą czytałam. Słyszałam opinie, że powieść rozczarowuje - nie ma w sobie nic z "totalności" właściwej wielu powieściom noblisty. Cóż, coś w tym jest - ale cenię olbrzymią dawkę śmiechu, którą pisarz zapewnił mi tym dziełem. "Pantaleon" to książka zabawna, często tragikomiczna. Taka, po którą warto sięgnąć od czasu do czasu dla zachowania psychicznej równowagi.

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak sięgnąć po pozostałe pozycje autorstwa nagrodzonego pisarza. Na szczęście trochę tego jest. Czego jak jak czego, ale książek wartych przeczytania mi nigdy nie zabraknie. Szkoda tylko, że nie jestem w stanie czytać Llosy po hiszpańsku. No, ale wszystko przede mną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz