piątek, 26 lutego 2010

Miłość sąsiedzka

O tym, że dobre relacje z sąsiadami to rzecz ważna, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Perspektywa choćby najbarwniejszego życia domowego połączona z ryzykiem konfrontacji ze wściekłymi twarzami zmęczonych ustawicznymi, dajmy na to, hałasami sąsiadów jest przynajmniej dla mnie mało pociągająca. Poza tym jako była (a właściwie, formalnie rzecz biorąc, wciąż aktualna) mieszkanka Szwajcarii temat ciszy nocnej mam dokładnie przerobiony. I nie tylko ciszy nocnej. Do tej samej zakładki zaliczyć mogę obowiązek mycia okien, wyrzucania śmieci w odpowiednich workach itd.

Czasami mimo starań zachowanie dobrych relacji z sąsiadami jest jednak niemożliwe. Do tego stopnia, że człowiek idąc klatką schodową wręcz modli się, by danych ludzi nie spotkać. I to nie dlatego, że coś się przeskrobało. Piję tutaj do moich sąsiadów z Krakowa - pary starszych ludzi, których nie widziałam już od prawie dwóch lat. Mimo to nie dają oni o sobie zapomnieć.
Cała sprawa zaczęła się kilka lat temu. Wróciłam właśnie ze stypendium w Niemczech, totalnie wymęczona, bo kilkunastogodzinną podróż z północnej Bawarii do Krakowa odbyłam autobusem, co biorąc pod uwagę moją fobię przed jeżdżeniem po drogach było dość uciążliwe. Nie zdążyłam się jeszcze rozebrać z płaszcza, gdy zadzwonił telefon: sąsiadka z dołu skarżyła się, że zalewamy jej mieszkanie. Dla mnie brzmiało to mocno abstrakcyjnie: nie było mnie tu od prawie pół roku, a gdyby doszło do jakiejś powodzi w mieszkaniu, raczej bym o tym wiedziała. Sąsiadka stwierdziła, że prawdopodobnie wszystko to przez to, że zrzucaliśmy śnieg z balkonu.

Wezwani pracownicy administracji budynku zasugerowali, że przyczyną może być brak dodatkowej wylewki betonowej na balkonie. Po kilku dniach już ją mieliśmy, przekonani, że to załatwi sprawę. Oczywiście nie załatwiło: sprawa co kilka miesięcy na swój ciąg dalszy. Zrozpaczeni sąsiedzi dzwonią, że znów mają zalane ściany. Na próbę dostania się do ich mieszkania w celu obejrzenia szkód nie reagują - albo nie otwierają drzwi, albo upierają się, że nie ma o czym mówić. Nie chcą pieniędzy ani pomocy przy likwidacji efektów tego "zalania". Chętnie natomiast zagadują na schodach, dzwonią i... przychodzą. Sąsiad, pan tak na oko już po osiemdziesiątce, przyszedł kiedyś o 7 rano poskarżyć się na zalane ściany. I ciężko było być na niego po prostu wściekłym, gdy wzięło się pod uwagę to, ile trudu włożył w przygotowanie się do tej wizyty: gość miał na sobie trzyczęściowy garnitur.
Dziś dowiedziałam się, że sprawa ma swój ciąg dalszy. Pracownicy administracji odwiedzili mieszkanie po raz kolejny i znów nie znaleźli konkretnej recepty na rozwiązanie problemu. Kwestia jest o tyle skomplikowana, że w tym mieszkaniu chwilowo nikt nie przebywa na stałe. Z innej jednak strony, wcześniej było zamieszkane i problem też był "nierozwiązywalny". 

Nie twierdzę, że sąsiedzi kłamią. Skoro zgłaszają szkodę administracji, a ta reaguje, widocznie coś w tym wszystkim jest. Być może winna jest konstrukcja budynku, może doszło do jakichś wewnętrznych uszkodzeń. Refleksja, jaka mi się nasuwa, jest prosta: gdy od kilku lat zalewa się sąsiadów, w dodatku nie mając na to żadnych dowodów, można się do tego przyzwyczaić. I nie denerwować się tym tematem ani trochę.

3 komentarze:

  1. Dokładnie, może jakaś rura niezależnie od nikogo się popsuła. Grunt to nie dać się sprowokować i faktycznie jedyne co zostaje to się przyzwyczaić. PS. Fajne akwarium :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja to nazywam "Alternatywy". To są uroki życia w tzw.bloku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Najgorsze, że sąsiad z dołu wygląda dosłownie jak Dionizy Cichocki.
    http://www.alternatywy4.net/imgo,Cichocki_06.html

    OdpowiedzUsuń