Podobno nic się samo nie psuje. Po cichu nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Bo przecież nie wypada mi się przyznać, że to ja zepsułam wszystkie te urządzenia, które kiedyś działały mi dobrze, a potem nagle zaczęły nawalać. Z pewnością zaś nie jestem winna zepsuciu się tych wszystkich telefonów komórkowych, które miałam, których używałam i które z przyczyn technicznych musiałam prędzej czy później wymienić.
Mój pierwszy telefon komórkowy, Siemens o symbolu, którego dziś już nie pamiętam, wpadł pewnego wieczoru do wanny. Po kilku dniach, kiedy już wysechł, zdołał "wrócić do siebie" na tyle, że można było odczytać to, co pojawiało się na wyświetlaczu. Wiekowa Nokia, której używałam później, nie do końca dobrze zniosła przebywanie na plaży - piasek dostał się tu i ówdzie i telefon jakimś cudem nie nadawał się już do prowadzenia rozmów.
Przez kilka miesięcy szpanowałam G1. Ogromna cegla zajmowała mi całą kieszeń w jeansach, ale uparcie z niej korzystałam: doskonale pisało się na niej SMS-y. Wprawdzie moje życie towarzyskie nieco cierpiało na tym, że na G1 dość wygodnie było przeglądać internet, a lokali z wifi jest coraz więcej... no ale. Jak zwykle na wymianie telefonu zaważyły kwestie techniczne. Po kąpieli podczas której rozmawiałam przez telefon nagle okazało się, że urządzenie służyć będzie w przyszłości wyłącznie do prowadzenia monologów - moi rozmówcy słyszeli mnie doskonale, ale ja ich prawie w ogóle. Wprawdzie po jakimś czasie nauczyłam się omijać częściowo powstałe niedogodności i raz nawet zamówiłam przez tak działającą komórkę taksówkę, potem jednak zdecydowałam się na Nokię, którą moi rodzice mieli zachomikowaną gdzieś do wykorzystania w sytuacji awaryjnej.
Tej Nokii używam do dziś. W zasadzie nie mogę narzekać: wyświetlacz działa, słyszę swoich rozmówców i oni słyszą mnie, internet co prawda przegląda się na tym urządzeniu trochę niewygodnie, ale dzięki temu siedząc w knajpie ze znajomymi przestałam wychodzić podejrzanie często do ubikacji. Żeby jednak nie było zbyt pięknie, w telefonie musiała nawalić dziewiątka.
Dla osoby piszącej często SMS-y to prawdziwa tragedia. Straciłam nagle dostęp do literek z, y oraz w (o x nie wspominam, bo na szczęście rzadko kiedy jest potrzebne). Oczywiście wymiennie stosuję na ich miejsce s, i oraz v, co skutkuje tym, że wysyłane przeze mnie wiadomości przypominają wizualnie nieco teksty po czesku. Znajomi zaczynają się już ze mnie śmiać, a ja sama odpisując niedawno przełożonemu na wiadomość dotyczącą pracy modliłam się, by nie uznał, że odpisuję kompletnie pijana. Na wszelki wypadek często zaznaczam: "nie diała mi dieviątka".
SMS-y to jedno, budzik to drugie. Przez jakiś czas byłam kompletnie załamana faktem, że idąc do pracy na godzinę 10, muszę wstać najpóźniej o 8.59, bo przecież np. 9.15 nie uda mi się ustawić. Na szczęście odkryłam, że godzinę można ustawiać również przy pomocy strzałek. I w tym miejscu pragnę podziękować osobie, która wprowadziła dla mojego telefonu takie rozwiązanie. Dzięki niej pośpię w poniedziałek o całe 16 minut dłużej.
To tylko złośliwość przedmiotów martwych. Przecież nie ma w tym Twojej winy:):):)
OdpowiedzUsuńWitaj Agatko!
OdpowiedzUsuńŚwietny blog! Mam go już w swoich ulubionych blogach i bedę tu stałym gościem.
A co do komórek - długo nie miałam, a teraz nie potrafię bez telefonu komórkowego żyć.
Buziaki przesyłam