wtorek, 27 października 2015

Trochę o sernikach, trochę o kurczaku, trochę o winie. Z wyborami w tle

Zaczęło się od sernika.

Serniki to stały element mojego życia. Im jestem starsza, tym częściej je piekę. I tym więcej jest osób, które je jedzą. Wiecie, jak to jest - czasem idzie się do kogoś na urodziny, albo z dłuższą wizytą i głupio przyjść z pustymi rękoma. Wino nie wszyscy piją (wiem - dziwne), natomiast z sernika ludzie zwykle naprawdę się cieszą.

Mój ostatni sernik powstał wczoraj, z myślą o dzisiejszej dzieciowej imprezie. Nie wiedzieć czemu, pomyślałam o nim przed zaśnięciem. Musiałam być chyba porządnie śpiąca, bo oto ni stąd ni zowąd pojawiła się w mojej wyobraźni wizja produkcji serników rozwiniętej na skalę masową. Przez chwila oczyma duszy widziałam mój kuchenny blat zastawiony robotami kuchennymi, rzędem misek z obracającymi się mieszadłami, przygotowującymi serową masę. Szybko jednak ten obraz zastąpił inny, może bardziej abstrakcyjny, ale - jak mi się wtedy wydawało - gwarantujący większą wydajność produkcji. Wyobraziłam sobie bowiem taką ogromną ilość masy serowej wyrabianej w bębnie pralki.

Wizja wydawała mi się na tyle sensowna, że podzieliłam się nią z zasypiającym mężem. A potem pomyślałam, że w nocy pewnie przyśni mi się taki sernik z pralki.

_________________________________

To było wieczorem. Miałam za sobą dość ciężki dzień, wprost padałam z nóg, a przed sobą miałam jeszcze wizję ważnej sprawy do załatwienia poza domem i przygotowaniem obiadu na kolejny dzień. W roli głównej miał występować kurczak. Co prawda bardzo lubię gotować, ale tym razem zwyczajnie mi się nie chciało.

- Słuchaj - zaproponowałam mężowi - może ty byś przygotował tego kurczaka, a ja w tym czasie pojadę załatwić co trzeba i szybciej będzie z głowy? Przy okazji mógłbyś posłuchać sobie audiobooka - dodałam, wiedząc, że mąż jest aktualnie dość wciągnięty w akcję pewnej słuchanej przez siebie książki.

Małżonek zgodził się bez problemu. Z niechęcią wyszłam z domu  - był już wieczór, a ja nie cierpię prowadzić po zmroku. Pocieszała mnie myśl, że po powrocie zastanę już pewnie gotową potrawę, którą jutro wystarczy tylko podgrzać przez dwadzieścia minut w piekarniku. No i przy jeżdżeniu samochodem również można słuchać audiobooka.

Moja pozadomowa misja nieco się przeciągnęła - nie było mnie dobre trzy godziny. Skoro tyle to trwało, zdecydowałam, że pół godziny w tę czy w drugą stronę nie robi już żadnej różnicy i zajechałam do Sprouts po wino. Wieść niosła, że pięćdziesiąt procent uprawnionych do głosowania obywateli Polski oddała dziś swój głos w wyborach parlamentarnych. Ostatecznych wyników jeszcze nie znano, ale wino w dniu wyborów to zawsze wskazana sprawa.

Kiedy wróciłam do domu w towarzystwie trzech butelek ciemnoczerwonego płynu, zastałam widok dość zaskakujący. W kuchni stał mój mąż, a wokół niego, na wszystkich blatach, piętrzyły się potrawy z kurczaka. Mój wzrok padał kolejno na formę do pieczenia z prześlicznie ułożonymi filetami, spoczywającymi tam w towarzystwie warzyw i ziarenek przypraw, na formę wypełnioną kawałeczkami kurczaka pływającymi w apetycznie wyglądającym sosie, na filety w pięknej, złocistej panierce, na sałatkę z drobno posiekanego drobiu i warzyw, na coś w rodzaju mięsnej galarety, zastygniętej w małych plastikowych pudełeczkach… Wszystko wyglądało bardzo apetycznie i z powodzeniem mogłoby znaleźć się na zdjęciach w restauracyjnym menu.

- Ej, ale ty miałeś tylko przygotować obiad na jutro - jęknęłam, zastanawiając się z przerażeniem, skąd ja u diabła wytrzasnę w lodówce miejsce na upchnięcie przynajmniej połowy tego wszystkiego. I kiedy ja to właściwie zjem? Żarcia mogłoby starczyć na dobre dwa tygodnie.

- Oj no, w zamrażalniku było strasznie dużo tego kurczaka - wzruszył ramionami mąż. - No i audiobooka się fajnie słuchało.

_____________________________

Kurczak to sen, reszta zdarzyła się naprawdę. No, jeszcze poza kupowaniem wina. Choć kieliszek rzeczywiście wypiłam. Więcej nie było.

poniedziałek, 19 października 2015

Pokój z Rzymem, czyli gra słowna z wystrojem wnętrz w tle

- Muszę kiedyś wpaść do ciebie do pracy - powiedziałam do męża. 

Był spokojny, październikowy wieczór. Mąż patrzył w ekran komputera i za pomocą kolejnych kliknięć myszki posuwał się dalej w świecie komputerowej gry. Ja siedziałam obok, z czytnikiem na kolanach. Oddawaliśmy się swoim zajęciom, co jakiś czas zamieniając kilka zdań i sięgając po kieliszki z czerwonym winem.

- Co ty na to? - Nie otrzymawszy odpowiedzi na propozycję odwiedzin domagałam się reakcji. - Może bym przyjechała któregoś dnia? Zdaje się, że wspominałeś coś o tym, że masz teraz biurko w innym miejscu.

- Mhm - potwierdził mąż. - Mam teraz pokój z Rzymem.

Nie zdziwiło mnie to za bardzo. U mojego męża w pracy widziałam już tak różne rzeczy, że byłabym w stanie uwierzyć nawet w salę konferencyjną z myszką Mickey na ścianie. Pokój z Rzymem - czyli jak to sobie wyobrażałam, pomieszczenie stylizowane na starożytny Rzym, jak najbardziej mieścił się w zakresie jakim dysponowała moja wyobraźnia. Może mają np. takie ciężkie, fioletowe kotary w oknach, myślałam. Albo jakieś kolumny. Popiersia sławnych postaci, na przykład w formie przycisków do papieru. Wieńce laurowe, togi… Eee, nie - tu już ponosiła mnie fantazja. Zresztą nie byłam wcale pewna, czy miałabym ochotę oglądać kilkudziesięciu geeków w togach. Nawet w miejscu pracy.

No nic, kontynuowałam swe rozmyślania, trzeba będzie tam wpaść któregoś dnia i zobaczyć. Wezmę dziewczynki, spodoba im się. Najlepiej chyba będzie zaplanować to na któreś późne popołudnie, jak już zwolni się trochę miejsc parkingowych. Mimo kilku lat codziennego siedzenia za kółkiem parking pod miejscem pracy mojego małżonka wciąż napawa mnie niechęcią. No, ale miejsce pracy stylizowane na starożytny Rzym to jednak coś, co pewnie warto zobaczyć, więc…

- To co, kiedy możemy przyjechać? - zapytałam. - I na czym właściwie polega ten pokój z Rzymem? 

Spojrzałam na ekran komputera i na widok mapy świata zaproponowanej przez Civilization V nagle zrozumiałam. 

- O matko - po raz kolejny tego wieczoru zwróciłam się do mojego milczącego małżonka. - Ja myślałam, że ty o wystroju pokoju, w którym pracujesz…

Mąż spojrzał na mnie jakoś dziwnie. I w końcu przemówił:

- Nie. Ja mam pokój z Rzymem w grze. Pokój z Rzymem.

- No już kumam - pokiwałam głową. - Peace with Rome. Nie room with Rome.



Polski język trudna język.

poniedziałek, 12 października 2015

Stajnia w garażu, czyli co można zastać po powrocie z wakacji

Po kilku tygodniach wakacji wróciliśmy do domu. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze, niezależnie od tego z jak fantastycznego miejsca wracam, cieszę się powrotem do domu. Na własne śmieci. Do życia mniej więcej przewidywalnego. Do swojskiego widoku za oknem, już od rana, od momentu w którym świeżo przebudzona siadam na łóżku i odsuwam zasłonę. W moim przypadku nie jest to widok szczególnie porywający - za oknem widzę bowiem wąską drogę i dom sąsiada, niemal identyczny jak ten, w którym sama mieszkam. Najbardziej interesującym elementem tego widoku jest drzewo, którego liście zmieniają kolor w zależności od pory roku - to znaczy prawie zawsze są one zielone, ale w pewnym momencie przybierają barwy jesienne. Wtedy jest ładnie.

Ale wróćmy do domu sąsiada. Gdybym chciała odgrywać wścibską panią z naprzeciwka, miałabym trudne zadanie. Wprawdzie wiem, jakim samochodem jeździ sąsiad, jak wygląda jego żona no i on sam, zauważyłam też, że od czasu do czasu wpada po coś w ciągu dnia - spędza wtedy trochę czasu wewnątrz, nie kłopocząc się zamykaniem drzwi garażowych, dzięki czemu wiem, że w garażu ma porządek - ale na tym mniej więcej kończy się moja wiedza. Okna domu sąsiada są bowiem szczelnie osłonięte i choć regularnie zdarza mi się wyglądać na roztaczający się za moją sypialnią świat (w jakiś sposób muszę przecież stwierdzić, czy liście na drzewie przybierają już barwy jesieni), nigdy nie zauważyłam nawet najmniejszego ruchu za zasłonami w jego pokoju.

W innych domach w sąsiedztwie dzieje się więcej: ich lokatorów albo widuję w miarę regularnie (jak np. pewnego młodego człowieka, może siedemnastoletniego, który każdego dnia jakby nigdy nic wraca ze szkoły samochodem - moja polska mentalność wciąż nie może do tego przywyknąć), albo ich słyszę (jak np. sąsiadów zza płotu, którzy od dłuższego czasu uparcie remontują swoje patio, albo tych, którzy od czasu do czasu robią imprezę i wtedy przez kilka godzin wprost nie sposób ich nie słyszeć). Sąsiada, którego dom widzę z okien sypialni, widuję, owszem - ale zdarza się to bardzo rzadko.

Tym bardziej zdziwiłam się teraz, kiedy wracaliśmy z wakacji. Skręcaliśmy już w naszą ulicę - jego dom jest pierwszy po lewej, zatem od razu zauważyłam, że zaszły pewne zmiany. Na miejscu drzwi garażowych znalazło się coś w rodzaju przegrody, kończącej się mniej więcej na wysokości mojej twarzy. Powyżej niej zauważyłam kilka końskich głów, z których spoglądały na mnie pary ciemnych, uważnych oczu.

- O, sąsiad urządził sobie zagrodę dla koni w garażu - stwierdził wesoło Dawid. - Fajnie w sumie.

Nie podzielałam jego entuzjazmu. Od dziecka słyszałam, że konie to cudowne zwierzęta. Jestem skłonna w to uwierzyć, ale nie zmienia to faktu, że się ich boję. I naprawdę, czym innym wydaje mi się mijanie koni zaprzężonych do dorożek na Rynku w Krakowie, a czym innym codzienne pakowanie siebie i trójki dzieci do samochodu pod okiem koni znajdujących się metr, może dwa ode mnie. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie będę potrzebować eskorty Dawida za każdym razem, gdy będę chciała bądź musiała wyjść z domu. Trochę by nam to komplikowało życie.

No i co z zapachem? Nie wierzę, że to nie będzie stanowiło problemu. To jednak zwierzęta. Zwierzęta wydalają. I nie wydaje mi się, by konie należały do mistrzów higieny, jeśli chodzi o kwestie fizjologiczne. Zwłaszcza w sytuacji, gdy mieszkają w na wpół otwartym garażu, znajdującym się niemal tuż przy moim oknie, w dodatku w temperaturach właściwych dla tej części świata, czyli nierzadko upalnych.

Trzeba będzie coś z tym zrobić, myślałam. Być może da się to gdzieś zgłosić? Wymusić na sąsiedzie pozbycie się koni? Przecież tak nie będzie się dało żyć. Pomysł rozmowy z sąsiadem odrzuciłam od razu - skoro koleś już urządził tę stajnię i kupił zwierzęta, to raczej nie po to, by wszystko odkręcać na prośbę jednej sąsiadki.

- Ha, w sumie dobrze, że to konie - cieszył się Dawid, wchodząc ze mną do domu. - Pamiętaj, że na konie nie mam uczulenia.

Bosko, pomyślałam smętnie, wchodząc na piętro. Poszłam od razu do sypialni. Zmęczona podróżą i zrezygnowana wizją pozbywania się koni z sąsiedztwa usiadłam na łóżku. Mimowolnie spojrzałam za okno. Zobaczyłam dom, niemal identyczny jak ten, w którym mieszkałam, Na dole widziałam garaż przerobiony na stajnię i kilka końskich głów. Podniosłam wzrok, kierując go na okno sypialni sąsiada. I nagle zamarłam.

Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, okno nie było zasłonięte. Ba, było nawet otwarte! Na całą szerokość. Wyglądało też na to, że sąsiad pozbył się moskitiery, w którą wyposażone są zazwyczaj tutejsze okna. Przez otwór wystawała głowa pięknego, białego konia, a duże, czarne oczy wpatrywały się we mnie skupionym wzrokiem.

______________________
Jasne, że to sen.

Miłego tygodnia.

P.S. Nie dysponuję zdjęciem konia w oknie. Mam za to zdjęcie mojego kota, spoglądającego na dom sąsiada.

wtorek, 6 października 2015

Pole pełne dyń, czyli w Kalifornii zaczęła się jesień

W październiku atmosfera w Kalifornii ulega pewnej zmianie - nadal jest dość ciepło i słonecznie, ale powoli czuje się, że lato już się skończyło. Dni robią się krótsze, a wieczorom towarzyszy pomarańczowe niebo coraz słabiej rozświetlone zachodzącym słońcem.

Pomarańczowo jest zresztą wszędzie wokół. Ostatniego października Amerykanie będą obchodzić Halloween, a tygodnie poprzedzające ten dzień to czas przygotowań. Sklepy wypełnią się dorosłymi i dziećmi poszukującymi nowych kostiumów. Ale ciuchy to nie wszystko - tak samo ważne są dynie. Na początku października jest ich już pełno w sklepach spożywczych, w różnych odmianach, rozmiarach i kolorach (choć dominują oczywiście te pomarańczowe).

Atmosfera towarzysząca temu wszystkiemu jest przede wszystkim radosna, a jednym z moich ulubionych jej przejawów są wyprawy na pumpkin patch, czyli pole dyniowe. Jest ich mnóstwo, ja jednak pozostaję wierna farmie w San Martin, położonej około 30 mil na południe od miasteczka, w którym mieszkam. W ciągu ostatnich lat byłam tam już trzy razy i niezmiennie polecam to miejsce wszystkim, którzy chcą zobaczyć wielki plac wypełniony dyniami. I może jakieś kupić.

Wprawdzie należę do tych, którzy na pumpkin patch jadą z zamiarem nabycia dyń, ale tak naprawdę przede wszystkim chodzi mi o zdjęcia. Wszystko jest tam bowiem utrzymane w tak cudownej konwencji kolorystycznej, że aparat zdaje się sam z siebie robić świetne fotki. Wyobraźcie sobie plac z tysiącami dyń, a wśród nich alejki i klomby kwiatów. Tu i ówdzie organizatorzy dodali różne atrakcje, skierowane głównie do dzieci: pociągi, labirynt wśród pola kukurydzy (podobno naprawdę można się w nim zgubić - jeśli tak się stanie, należy zadzwonić pod podany przy wejściu numer telefonu), mini-zoo, w którym dzieciaki mogą nakarmić i pogłaskać np. kozę, karuzele, bele siana, po których można skakać, zespół przygrywający gościom i oczywiście budki z jedzeniem (w weekend po raz pierwszy jadłam lody dyniowe). I choć zarówno kalendarz, jak i otaczające nas w takim miejscu barwy jednoznacznie wskazują na to, że jesień już się zaczęła, to goście odwiedzający tego dnia pole dyniowe w San Martin mają na sobie letnie ciuchy, bowiem temperatura wciąż wynosi dobrze ponad dwadzieścia stopni - a bywa, że jest znacznie cieplej. A możecie mi wierzyć, że takie cztery godziny pod kalifornijskim słońcem przy dwudziestu paru stopniach mogą skutkować opalenizną - ja w każdym razie w sobotę spaliłam sobie kark.

Pewnym minusem wizyt na pumpkin patch mogą być tłumy innych odwiedzających. Przeważnie są to całe rodziny z dziećmi. Oczywiście najlepiej jest pojechać tam w dzień roboczy, wtedy można uniknąć tłoku. Ja w tym roku postawiłam na inne rozwiązanie - pojechałam w pierwszy weekend po otwarciu i było całkiem w porządku. 

Moda na pola dyniowe będzie trwała w najlepsze przez kolejne tygodnie. Ja mogę chyba założyć, że w tym roku temat mam odfajkowany - spędziłam kilka godzin w fajnej atmosferze, kupiłam dynie i zrobiłam sporo zdjęć. No i wiem już jak smakują lody dyniowe. Muszę przyznać, że wolę je od czosnkowych (tak, jadłam takie).

Wizyty na dyniowych farmach należą do tych rzeczy, które w Kalifornii lubię najbardziej. 

czwartek, 1 października 2015

Wrześniowe czytanie, czyli czas na podsumowanie

Żegnamy wrzesień, witamy październik. Pomyślałam, że to dobry moment na małe książkowe podsumowanie - w ramach postanowienia, by takie podsumowania robić częściej, nawet raz na miesiąc. Oto notka, która pozwoli Wam prześledzić moje czytelnicze połowy ostatnich kilku tygodni.

Jako że w sierpniu wróciłam do porzuconej dłuższy czas temu serii kryminałów Camilli Läckberg, postanowiłam iść za ciosem i przeczytać wszystkie tomy, które mi jeszcze pozostały. O ile Fabrykantka aniołków faktycznie mi się podobała, o tyle Pogromca lwów nieco rozczarowywał. Czytając miałam wrażenie, że autorka bardzo chce napisać kolejny tom serii, ale robi to jakby byle jak. Jeśli dobrze zrozumiałam to i owo zawarte w posłowiu z podziękowaniami dla osób wspierających pisarkę w pracy twórczej, w jej życiu nastąpiły pewne zawirowania natury uczuciowej i to właśnie te zawirowania postanowiłam obarczyć winą za słabość Pogromcy. Tak czy siak na pewno będę sięgać po ewentualne kolejne tomy serii, zwyczajnie ciekawią mnie bowiem dalsze losy Eriki i Patricka.

Bardzo mieszane uczucia pozostawiła we mnie lektura Łowców głów Jo Nesbø. Jestem fanką Harry’ego Hole, ale książki spoza tej serii póki co jakoś mnie nie przekonują. Łowcy zaczęli się naprawdę nieźle i takimi pozostali mniej więcej do momentu, w którym główny bohater znalazł w swoim samochodzie trupa. Potem wszystko już przypominało mi szybko następujące po sobie sceny z kiepskiego filmu sensacyjnego. Całość łagodziło nieco nagradzające poprzedzające je słabości zakończenie - trochę przewidywalne, ale mimo wszystko dobre.

Przeglądam listę książek, które przeczytałam we wrześniu i wygląda na to, że był to bardzo kryminalny miesiąc. Przeczytałam aż cztery kolejne tomy serii Håkana Nessera o komisarzu Van Veeterenie i tym samym zostawiłam sobie na październik już tylko jedną, dziesiątą część cyklu. Z tych wrześniowych najbardziej podobał mi się chyba Karambol. Przy okazji pragnę zaapelować do wszystkich, którzy sięgają po tę serię i są rozczarowani pierwszymi tomami: potem robi się lepiej, naprawdę.

13 pięter Filipa Springera nie zmieniło mojej opinii o tym autorze. Jest świetny i już. Książka o sytuacji mieszkaniowej w Polsce, tej dzisiejszej i tej sprzed II wojny światowej to lektura przygnębiająca, ale dająca sporo do myślenia. Po jej przeczytaniu przez kilka ładnych wieczorów zadręczałam męża swoimi wnioskami i opiniami w kwestii kredytów, wynajmu i instytucji mieszkań komunalnych. Mam lekkie wrażenie, że mamy nieco inne podejście do tego tematu, ale to pewnie dlatego, że małżonek nie czytał jeszcze 13 pięter.

Skończyłam trzeci i czwarty tom Oka Jelenia Andrzeja Pilipiuka. To taka seria, do której najlepiej pasuje mi bardzo nieszkolne słowo „fajna”. Od pierwszej części poznaję ją za pośrednictwem audiobooków. Im więcej mam prania i zmywania, tym szybciej mi idzie. Ostatnio zaczęłam jeszcze słuchać podczas malowania kolorowanek dla dorosłych, które podobno mają działać uspokajająco (tak sobie tłumaczę czas przy nich spędzony).

Uległość Michela Houellebecqa przeczytałam niemal zaraz po zakupieniu ebooka. Po książki tego autora sięgam regularnie od czasu przeczytania Cząstek elementarnych. Zdecydowanie nie jest on moim guru w zakresie poglądów na różne tematy, ale pisze świetnie, a ja zachwycam się jego językiem (bądź tym, jak przedstawiają ten język jego tłumacze - niestety nie jestem w stanie czytać tych książek po francusku i coś mi mówi, że jak będę tyle czasu spędzać na czytaniu, to nic się w tej kwestii nie zmieni). Polecam.

Skoro już jestem przy książkach dotykających tematu islamu, to Tysiąc wspaniałych słońc Khaleda Hosseiniego pozostawiło mnie w stanie jednocześnie zachwytu i przerażenia. To kolejna, po przeczytanym w sierpniu Chłopcu z latawcem książka tego autora, która poruszyła mną od stóp do głów. Okrutna, przedstawiająca pewne sprawy w sposób bardzo wyrazisty. I bardzo potrzebna.

Dwie spośród książek, które przeczytałam we wrześniu, były czymś w rodzaju przerywników - mam tu na myśli Wschód Andrzeja Stasiuka i Te chwile Herbjørg Wassmo. Nie jestem wielką fanką Stasiuka, wydaje mi się, że to nie jest po prostu tak do końca „mój” pisarz, ale mam sporo uznania dla jego prozy. Wschód zdecydowanie należy tych jego książek, które bardziej do mnie trafiły. Z Wassmo z kolei mam problem przy każdej z jej powieści - są dobre, klimatyczne, wciągające. Ale gdzieś tam z tyłu głowy pobrzmiewa mi lekkie „ale”. Najcichsze „ale” słyszałam podczas lektury Stulecia, największe przy Księdze Diny. Te chwile ulokowały się gdzieś pośrodku, pozostawiając mnie w poczuciu, że przeczytałam całkiem dobry przerywnik.

Kompletnym niewypałem była dla mnie lektura Delia’s Shadow autorstwa Jaimie Lee Moyer. Opis książki i pierwsze strony mnie wciągnęły, potem było coraz gorzej. Jak na kryminał było to dla mnie kiepskie, wątek obyczajowy był mdły i nieprzekonujący, a autorka zapomniała chyba wyposażyć bohaterów w charakter. Raczej nie skuszę się na kolejne tomy, chyba że złoży mnie gorączka i będę potrzebować czegoś bardzo odmóżdżającego. Mimo wszystko książkę oceniłam na 2/5, głównie przez to, że akcja toczy się w San Francisco początku XX wieku.

Żeby nie wpadać w ponury ton, pragnę oznajmić, że Fried Green Tomatoes at the Whistle Stop Cafe Fannie Flagg zachwyciło mnie w stopniu niesamowitym. Spodziewałam się zabawnej powieści obyczajowej, a dostałam wspaniałą, mądrą książkę, doskonale łączącą w sobie humor i tragedię. To taka pozycja, po lekturze której człowiek się uśmiecha i wierzy w to, że świat jest fajny. Dzięki Atunia za polecenie, masz u mnie butelkę wina.

I w ten sposób docieramy do zbioru opowiadań Jamesa Franco o dość znaczącym dla mnie tytule Palo Alto. Ta książka znajdowała się od dość dawno na mojej liście „do przeczytania”. Zwróciłam na nią uwagę podczas buszowania w księgarni i postanowiłam kiedyś przeczytać - wszak sama mieszkam zaledwie kilka kilometrów od tytułowego Palo Alto. Opowiadania z tego zbioru to historie nastolatków wychowujących się w Dolinie Krzemowej chyba mniej więcej na przełomie lat 80. I 90. XX wieku (doszłam do tego na podstawie daty premiery Małej Syrenki Disneya, który to film jest wspominany w jednej historii). Mówiąc krótko, wszyscy tu piją, ćpają i robią nielegalne rzeczy. To dość przygnębiająca lektura i niestety nie jestem w stanie ocenić, na ile oddaje rzeczywiste realia Palo Alto tego czasu. Na Goodreads zbiór ten nie cieszy się raczej wysoką oceną czytelników. Ja jestem raczej na „tak” - książka jest przygnębiająca i często bezsensownie okrutna i wulgarna, ale jeśli autor chciał pokazać przygnębiający i wulgarny świat, to właśnie to mu się udało. Poza tym dla mnie, jako mieszkanki tych okolic, na swój sposób fascynujące było śledzenie bohaterów spacerujących bądź jeżdżących ulicami, które regularnie odwiedzam.


I to by było na tyle. Czas na październikowe czytanie. Jeśli moja silna wola zwycięży, kolejną taką notkę napiszę już za miesiąc.