Zaczęło się od sernika.
Serniki to stały element mojego życia. Im jestem starsza, tym częściej je piekę. I tym więcej jest osób, które je jedzą. Wiecie, jak to jest - czasem idzie się do kogoś na urodziny, albo z dłuższą wizytą i głupio przyjść z pustymi rękoma. Wino nie wszyscy piją (wiem - dziwne), natomiast z sernika ludzie zwykle naprawdę się cieszą.
Mój ostatni sernik powstał wczoraj, z myślą o dzisiejszej dzieciowej imprezie. Nie wiedzieć czemu, pomyślałam o nim przed zaśnięciem. Musiałam być chyba porządnie śpiąca, bo oto ni stąd ni zowąd pojawiła się w mojej wyobraźni wizja produkcji serników rozwiniętej na skalę masową. Przez chwila oczyma duszy widziałam mój kuchenny blat zastawiony robotami kuchennymi, rzędem misek z obracającymi się mieszadłami, przygotowującymi serową masę. Szybko jednak ten obraz zastąpił inny, może bardziej abstrakcyjny, ale - jak mi się wtedy wydawało - gwarantujący większą wydajność produkcji. Wyobraziłam sobie bowiem taką ogromną ilość masy serowej wyrabianej w bębnie pralki.
Wizja wydawała mi się na tyle sensowna, że podzieliłam się nią z zasypiającym mężem. A potem pomyślałam, że w nocy pewnie przyśni mi się taki sernik z pralki.
_________________________________
To było wieczorem. Miałam za sobą dość ciężki dzień, wprost padałam z nóg, a przed sobą miałam jeszcze wizję ważnej sprawy do załatwienia poza domem i przygotowaniem obiadu na kolejny dzień. W roli głównej miał występować kurczak. Co prawda bardzo lubię gotować, ale tym razem zwyczajnie mi się nie chciało.
- Słuchaj - zaproponowałam mężowi - może ty byś przygotował tego kurczaka, a ja w tym czasie pojadę załatwić co trzeba i szybciej będzie z głowy? Przy okazji mógłbyś posłuchać sobie audiobooka - dodałam, wiedząc, że mąż jest aktualnie dość wciągnięty w akcję pewnej słuchanej przez siebie książki.
Małżonek zgodził się bez problemu. Z niechęcią wyszłam z domu - był już wieczór, a ja nie cierpię prowadzić po zmroku. Pocieszała mnie myśl, że po powrocie zastanę już pewnie gotową potrawę, którą jutro wystarczy tylko podgrzać przez dwadzieścia minut w piekarniku. No i przy jeżdżeniu samochodem również można słuchać audiobooka.
Moja pozadomowa misja nieco się przeciągnęła - nie było mnie dobre trzy godziny. Skoro tyle to trwało, zdecydowałam, że pół godziny w tę czy w drugą stronę nie robi już żadnej różnicy i zajechałam do Sprouts po wino. Wieść niosła, że pięćdziesiąt procent uprawnionych do głosowania obywateli Polski oddała dziś swój głos w wyborach parlamentarnych. Ostatecznych wyników jeszcze nie znano, ale wino w dniu wyborów to zawsze wskazana sprawa.
Kiedy wróciłam do domu w towarzystwie trzech butelek ciemnoczerwonego płynu, zastałam widok dość zaskakujący. W kuchni stał mój mąż, a wokół niego, na wszystkich blatach, piętrzyły się potrawy z kurczaka. Mój wzrok padał kolejno na formę do pieczenia z prześlicznie ułożonymi filetami, spoczywającymi tam w towarzystwie warzyw i ziarenek przypraw, na formę wypełnioną kawałeczkami kurczaka pływającymi w apetycznie wyglądającym sosie, na filety w pięknej, złocistej panierce, na sałatkę z drobno posiekanego drobiu i warzyw, na coś w rodzaju mięsnej galarety, zastygniętej w małych plastikowych pudełeczkach… Wszystko wyglądało bardzo apetycznie i z powodzeniem mogłoby znaleźć się na zdjęciach w restauracyjnym menu.
- Ej, ale ty miałeś tylko przygotować obiad na jutro - jęknęłam, zastanawiając się z przerażeniem, skąd ja u diabła wytrzasnę w lodówce miejsce na upchnięcie przynajmniej połowy tego wszystkiego. I kiedy ja to właściwie zjem? Żarcia mogłoby starczyć na dobre dwa tygodnie.
- Oj no, w zamrażalniku było strasznie dużo tego kurczaka - wzruszył ramionami mąż. - No i audiobooka się fajnie słuchało.
_____________________________
Kurczak to sen, reszta zdarzyła się naprawdę. No, jeszcze poza kupowaniem wina. Choć kieliszek rzeczywiście wypiłam. Więcej nie było.