czwartek, 19 lutego 2015

Post o telefonach, drożdżówkach, hot dogach, mojej polonistce i panu z wydziałowej czytelni

Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów.

Jako dziecko też nie lubiłam. Kiedy byłam małym dzieckiem, nie mieliśmy w domu telefonu. Gdy w końcu się pojawił, niemal od razu rozdzwonił się tysiącem pytań do moich rodziców. Bardzo mnie to drażniło, ale niewiele dało się zrobić - te telefony były związane z pracą rodziców.

Potem był czas, kiedy przemogłam niechęć i zaprzyjaźniłam się ze stojącym w przedpokoju czerwonym aparatem. Z moją najlepszą koleżanką mogłyśmy godzinami wisieć na słuchawce, ku zgrozie tych, na których wystawiano rachunki telefoniczne. Jak przez mgłę pamiętam, że trochę wtedy oszukiwałyśmy - ona mówiła swoim rodzicom, że to ja do niej dzwonię, a ja moim, że to ona do mnie. Potem, już w liceum, razem z innymi koleżankami, przeprowadziłyśmy kilka tylko dla nas zabawnych akcji. Jeszcze później wyjechałam na studia i pożegnałam się z wynalazkiem telefonu stacjonarnego (no prawie. W latach 2006-2008 miałam takowy, ale byłam tak odzwyczajona od tego wynalazku, że o ile mnie pamięć nie myli, skorzystałam z niego tylko raz, kiedy dzwoniłam do pracy z informacją, że jestem chora).

Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów. Nie znaczy to, że nie lubię rozmawiać. Bardzo lubię. Nie mam oporu przed wciśnięciem zielonej słuchawki, jeśli na wyświetlaczu komórki zobaczę znajome nazwisko. Tu jednak pojawia się haczyk. Otóż muszę mieć szansę to nazwisko zauważyć. Dźwięk w komórce mam właściwie zawsze wyłączony. To taka zaszłość historyczna z czasów, gdy moja córka numer jeden miała dzienne drzemki i nie chciałam, by ją obudzono. W związku z powyższym regularnie zauważam, że nie odebrałam jakiegoś połączenia. Inna sprawa, że w znakomitej większości przypadków oddzwanianie nie ma sensu, bo chodzi o jakiś telefoniczny spam.

Nie lubię załatwiać spraw przez telefon, ale czasem to robię. Jeszcze do niedawna w ten właśnie sposób umawiałam się na wizytę u fryzjerki. Teraz jestem bardziej sprytna i przy każdej wizycie umawiam się na kolejną za 5-6 tygodni. Kiedyś, jeszcze w Szwajcarii, zamówiłam taksówkę bagażową do transportu mebli. Zadzwoniłam też na pogotowie w sprawie Emilki. I do dentysty. Trudno jest całkiem zrezygnować z dzwonienia, choć wierzcie mi, że się staram.

Lubię rozmawiać przez telefon, jeśli chodzi o rozmowę czysto towarzyską. Lubię, ale raczej tego nie robię. Boję się dzwonić, bo mogę komuś przeszkodzić - w jakiejś innej rozmowie, w pracy, w gotowaniu obiadu, albo (to byłoby chyba najgorsze) w jedzeniu. Wiecie jakie to skomplikowane, gdy już, zaraz musicie odebrać telefon, a właśnie jesteście w połowie drożdżówki?

No właśnie. Na rozmowie kwalifikacyjnej o moją pierwszą pracę zapytano mnie, czy czułabym się ok, gdybym w ramach obowiązków zawodowych miała odbierać telefony, a następnie musiała przekazywać złe wiadomości. Pamiętam, że zrobiłam bardzo nieprzekonaną do całego pomysłu minę (przynajmniej wydawało mi się, że to tak wygląda) i powiedziałam ostrożnie, że chybabym się trochę bała. Niestety, dostałam tę pracę i już kilka dni później podziwiałam swoich nowych współpracowników, dla których jedzenie kanapki w pracy zdawało się być mniej więcej tak komfortowe, jakby robili to we własnej kuchni. Takiej własnej-własnej, bez kredytu w tle.

Ok, wiem. Mam obsesję. Analogiczna sytuacja mogłaby mieć miejsce bez udziału telefonu. Właściwie to nawet coś takiego mi się zdarzyło. Miałam dwanaście lat i szłam ulicą zajadając hot doga. Jedzenie takich rzeczy, zwłaszcza kiedy się idzie, bywa skomplikowane i nie zawsze estetyczne. Pech chciał, że właśnie gdy byłam na etapie jednoczesnego przełykania i ratowania porcji umazanych musztardą ogórków i pomidorów przed upadkiem na ziemię, spotkałam swoją polonistkę.
- Dzień dobry, Agatko - powiedziała przystając.
W odpowiedzi pokiwałam głową, rozpaczliwie próbując przełknąć jak największą część tego, co chciało spaść.
- Miło tak czasem zjeść coś na mieście, prawda? - kontynuowała niezrażona nauczycielka, pani Maria, która być może miała jakiś wpływ na to, że dzisiaj piszę tego bloga, bo zadawała nam do domu mnóstwo wypracowań i ja to bardzo lubiłam.
- Uhum - odpowiedziałam krótko (wydusiłam), wbrew opinii, jaką pani Maria o mnie miała, bo mówienie zawsze szło mi dobrze i wypowiedzi ustne lubiłam prawie tak samo jak pisemne.
Będę się upierać, że było to doświadczenie jednorazowe, ponieważ nie zamierzam już nigdy jeść hot dogów idąc ulicą. Szanse na spotkanie polonistki też, mówiąc szczerze, z biegiem czasu spadają.

Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów, jeśli rozmowa ma być w języku innym niż polski. Jakoś zawsze boję się, że nie zrozumiem kluczowego słowa. W rozmowie na żywo jest o wiele łatwiej - dochodzi mimika twarzy, klimat jest jakby bardziej określony itd. Nie wyzbyłam się tego lęku nawet po miesiącach pracy polegającej na przekazywaniu wspomnianych złych wiadomości po angielsku i niemiecku, choć tak naprawdę to doświadczenie powinno mnie upewnić, że jestem w stanie robić to, czego tak się boję.

A i tak najbardziej stresującą rozmowę telefoniczną odbyłam w maju, kiedy naszprycowana lekami przeciwbólowymi miałam podać pani przez telefon dane moje, męża i naszych nowych bliźniaków. Dyktowanie szeregu polskich imion i nazwisk w stanie półprzytomnym także nie uleczyło mnie z lęku przed telefonem.

Miła jest świadomość tego, że wiem o co najmniej kilku osobach, które też mają fobię telefoniczną. I że sytuacje, w których muszę, naprawdę muszę dzwonić, są niezwykle rzadkie. Jednak pan pracujący w czytelni na moim wydziale twierdził, że w życiu wszystko się rozkłada sprawiedliwie. Jeśli wierzyć w jego teorię, przepracuję kawał życia np. na infolinii PKP. A właśnie, podobno są jakieś nowe fajne pociągi...

wtorek, 17 lutego 2015

Coś pozytywnego, czyli 10 rzeczy, które podobają mi się w Kalifornii

Jak być może wiecie, wcale nie uważam Kalifornii za miejsce idealne do życia. W dużej mierze wynika to na pewno z położenia geograficznego (koszmarnie daleko do Polski, a w związku z tym takie a nie inne ceny biletów i strefa czasowa przesunięta o dziewięć godzin), no i z różnych europejskich przyzwyczajeń (z których najważniejsze jest oczywiście moje ulubione: "bo w Europie nie trzeba mieć samochodu").

Ale wcale nie jest tak, że zupełnie mi się podoba. Wręcz przeciwnie, uważam, że Kalifornia na swój sposób jest świetnym miejscem do życia. Oczywiście ma swoje wady, ale mając doświadczenie mieszkania w kilku krajach, a wcześniej w kilku różnych miejscach w Polsce, mogę śmiało zapewnić, że miejsc idealnych nie ma.

Pamiętacie taki łańcuszek na Facebooku, który polegał na wypisywaniu przez pięć kolejnych dni trzech pozytywnych zdarzeń z danego dnia? Stwierdziłam, że dla zabawy wezmę w tym udział. Po tych pięciu dniach mój mąż stwierdził, że powinnam takie coś robić na stałe. Aż tak ekstremalna nie jestem, zresztą do osób szczególnie narzekających chyba nie należę, ale na fali pisania różnych rzeczy stwierdziłam, że spróbuję znaleźć dziesięć rzeczy, które mi się tu podobają. Z góry uprzedzam, że miejscami jest nie do końca na poważnie.


1. Pogoda. Wszyscy pytani o to, co podoba im się w Kalifornii mówią właśnie o niej. Choć zdarzają się chłodne dni (najniższa temperatura, jakiej doświadczyłam w okolicy, w której mieszkam, to -2 stopnie i to wcześnie rano; z kolei dziś, w połowie lutego, było 25 stopni), to jednak widok słońca za oknem dobrze nastraja do świata. Oczywiście czasem chciałoby się jakiejś odmiany. Choć uwielbiam upały, to czasem zamieniam się w cichą wielbicielkę polskiego listopada, przynajmniej przy założeniu, że mam go za oknem, a nie bezpośrednio nad głową. Czasem brakuje mi szarugi i odgłosu deszczu bębniącego o parapet. Sądzę jednak, że bez względu na osobiste gusta mechanizm działa tak, że człowiekowi przy ładnej pogodzie funkcjonuje się lepiej. Być może to właśnie stąd wynika fakt, że ludzie są tu bardzo mili i uśmiechnięci. To nawet zaraźliwe - prawie rok temu sama zagadałam panią jadącą ze mną w windzie. Ale przyznam, że gdyby nie miała ze sobą dwóch transporterków z kotami, to żadna pogoda nie zmusiłaby mnie do tego, bym odezwała się pierwsza.

2.  Drogi. Choć prawo jazdy zrobiłam wiele lat temu, to moje doświadczenia jako kierowcy ograniczają się tak naprawdę do Kalifornii. Swoje początki za kółkiem w Stanach wspominam trochę jak rzucenie na głęboką wodę - duży ruch, wielopasmowe ulice, kiepska orientacja w terenie i podświadome przeświadczenie, że wszyscy chcą wjechać w mój samochód i potem mnie za to obwinić. Dziś doceniam organizację ruchu, oznakowanie dróg i wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak dobrze działa "4 way stop". Zwłaszcza, odkąd stałam wśród całego mrowia innych aut na wielkim skrzyżowaniu (cztery pasy ruchu w każdą stronę), na którym akurat przestała działać sygnalizacja świetlna. O dziwo, ruch odbywał się płynnie i w zasadzie bezproblemowo.
Dla równowagi powinnam teraz napisać, co mi się na tutejszych drogach nie podoba, ale tego nie zrobię, bo miało być pozytywnie.

3. Zmywarki. Wszędzie są zmywarki. Widziałam wprawdzie jeden dom, w którym jej nie było, ale to był domek plażowy, w którym spędziliśmy kilka dni podczas ostatniej wycieczki. I, cholera jasna, dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo człowiek przyzwyczaja się do tego wynalazku.

4. Bevmo. Sami sprawdźcie. Są na każdym rogu, rozsiani gęsto niczym Starbucks... No dobra - przesadzam. Ale celowo. Pośród wielu innych rzeczy mają malinowy gin.

5. Kalifornia jest piękna. Ma się wrażenie życia bardzo blisko natury, co ciężko byłoby uzyskać mieszkając np. w Krakowie. Wzgórza, góry, jeziora, ocean, ptaki szybujące nisko na niebie. Albo węże. Albo karaluchy. Znam trochę ludzi, którzy te ostatnie mieli w domach. Oczywiście przez przypadek, a nie dlatego, że tak lubią.

6. Łazienki. Nie tyle one same (polskie są ładniejsze), co ich ilość. Kiedy tu przyjechałam, pomysł, by mieszkanie składające się z dwóch sypialni i salonu miało dwie łazienki, wydawał mi się lekko absurdalny. Było mi zwyczajnie szkoda tych kilku metrów kwadratowych, które można przeznaczyć na coś pożytecznego - dodatkowy, choćby miniaturowy pokój, czy jakiś schowek. Idea jest zwykle taka, że główna sypialnia ma swoją własną łazienkę, a poza tym w mieszkaniu jest jeszcze druga łazienka "dla wszystkich". No cóż, jakoś przebolałam to straszne marnotrawstwo metrów i nawet cieszę się z tej mnogości łazienek. W sumie to jest wygodne.

7.  Całoroczna obecność owoców sezonowych. Kiedyś, jakoś jesienią czy w zimie, wrzuciłam na Facebooka zdjęcie Emilki jedzącej arbuza. Ze zdziwieniem czytałam komentarze, z których wynikało, że arbuz o tej porze roku to wcale nie jest oczywistość. Fajnie, ale z drugiej strony tutaj nie ma radości czekania na sezon truskawek czy malin. I bardzo trudno jest dostać w sklepie wiśnie. Podobno zbyt szybko się psują, by był sens hodować je na sprzedaż. Szkoda, bo to moje ulubione owoce. (Zanim rozkręcę się w narzekaniu, przejdę do punktu ósmego.)

8. Myślę, że w Kalifornii dość łatwo jest poczuć się jak u siebie w domu. Nie ma problemu w tym, że przyjechało się z jakiegoś innego miejsca na świecie, bo imigranci stanowią dużą część ludzi, których się spotyka. Nawet jeśli sami urodzili się tutaj, to ich rodzice lub dziadkowie prawdopodobnie skądś przywędrowali. Domyślam się jednak, że z perspektywy nielegalnego imigranta lub bezdomnego Amerykanina wygląda to mniej radośnie.

9. Nie wiem, czy to efekt Doliny Krzemowej, czy czegoś innego, ale zaskakująco dużo ludzi tutaj wie coś niecoś o Polsce. Rekord jak na razie bije facet, który obsługiwał mnie w DMV (Department of Mobile Vehicles). Wiedział sporo o Wałęsie i Jaruzelskim. Gość był z Meksyku, tak też mówił i wyglądał - to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał stwierdzić, że na pewno był to Polak. Być może DMV zatrudnia ludzi o określonych zainteresowaniach - właśnie sobie przypomniałam, że z innym pracującym tam facetem rozmawiałam o Unii Europejskiej i szwajcarskich pociągach.

10. Jedzenie. Kalifornia to raj dla smakoszy. Pełno tu sklepów najróżniejszej maści: zwykłych, z organiczną żywnością, azjatyckich, meksykańskich, słowiańskich... Podobnie jest w restauracjami. Ja akurat uwielbiam kuchnię meksykańską - i w związku z tym może to dobrze, że tak rzadko mam okazję jeść poza domem. Bardzo lubię też Cheesecake Factory, które nie do końca wygląda tak jak na "The Big Bang Theory", za to ma tyle pozycji w menu, że nigdy nie zdołam spróbować wszystkiego. Rada dla tych, którzy idą tam po raz pierwszy: jeśli kelner zapyta Was, czy chcecie wersję "lunch" czy pełną, to prawidłową odpowiedzią jest ta pierwsza. Chyba, że chcecie zjeść zdecydowanie za dużo. Koniecznie spróbujcie też, jak smakuje "spicy pineapple margarita".

__________
No, dość tych pozytywów. Co za dużo, to niezdrowo. Miłego tygodnia!


wtorek, 10 lutego 2015

Południowa Kalifornia oczami niedoszłej pani włóczęgi

Kiedy byłam nastolatką, zamierzałam zostać włóczęgą. Zdaje się, że miałam zamiar wprowadzić swój plan w życie jakoś po maturze. Całkiem na serio marzyłam o tym, by od rana do wieczora przemierzać świat z zawierającym skromny dobytek plecakiem. W swoich wyobrażeniach widziałam siebie wędrującą wzdłuż pól, nocującą pod drzewami i tak dalej. Dziś trochę niepokoi mnie to, że kompletnie nie pamiętam jak chciałam rozwiązać kwestię higieny. Plan zakładający, że będę pukać do drzwi mijanych domów prosząc o możliwość skorzystania z wanny wydaje mi się zbyt ekstremalny nawet jak na nastoletnią wyobraźnię. Niestety bądź na szczęście, nigdy nie musiałam rozwiązywać tego problemu, bo mimo upływu lat włóczęgą nadal nie jestem. No, przynajmniej nie takim, jakim zamierzałam być. Odkąd dorosłam, mieszkałam w czterech różnych krajach, więc do domatorki chyba też mi daleko.

Prawda jest jednak taka, że to marzenie o zostaniu włóczęgą wciąż mi się gdzieś tam kołacze. Prawdopodobnie teraz mogłabym w jakimś stopniu zrealizować dawną wizję, nawet z udziałem mijanych pól. Za nocleg pod drzewem chyba jednak podziękuję. Za bardzo boję się psów. Myślę jednak, że miałabym wyrzuty sumienia, gdybym zostawiła swoje dzieci po to, by zostać włóczęgą, a z kolei branie ich ze sobą nie wchodziłoby w grę - przynajmniej jeśli chciałabym zachować pewien klimat.

Z racji takiej a nie innej sytuacji osobistej, zdecydowałam się póki co na coś w rodzaju road trip. Plan jest następujący: wsiadamy w samochód i jedziemy w dane miejsce, po drodze zatrzymując się w różnych miejscowościach i korzystając z dóbr kulturalno-rozrywkowych, które oferują. Ok, nie jest to do końca ten bliski natury i zakładający piesze przemierzanie kraju scenariusz, który wymyśliłam wiele lat temu. Ale jest odrobinę koczowniczo, a to chyba jest najważniejsze. Planując taki wyjazd miałam trochę obaw i wątpliwości, ale koniec końców okazało się, że to był mój najlepszy wyjazd od lat. Nawet jeśli całość była mocno podporządkowana wizytom w miejscach, które mogłyby zainteresować prawie czteroletnią dziewczynkę.

Garść informacji, stwierdzeń, wniosków:

- 756 km w jedną stronę to nie jest oszałamiająca odległość, wiem. Ale jak na pierwszą tego typu wycieczkę i z trójką dzieci na tylnych siedzeniach samochodu nie jest chyba najgorzej.
- Tygrysom w Zoo Safari Park w San Diego dodaje się do posiłków brokat, żeby potem móc zidentyfikować, które odchody pochodzą od którego tygrysa.
- Jeśli jazda w charakterze pasażera Cię stresuje, dobrym rozwiązaniem jest słuchanie audiobooka połączone z robieniem na szydełku.
- San Diego to zaskakująco ładne miasto. Spodziewałam się nawału brzydkich uliczek, obdrapanych tynków i wrażenia ogólnego bałaganu. Domyślam się, że są tam i takie miejsca, ale te części miasta, które widziałam, wyglądały bardzo porządnie, zwłaszcza jeśli się je zestawi z takim co prawda klimatycznym, ale - co tu ukrywać - brudnym San Francisco. Tak czy siak, przed przyjazdem tam najbardziej mnie rajcował fakt, że będę tylko 30 minut jazdy samochodem od Tijuany. Na miejscu okazało się, że jest tam mnóstwo innych świetnych rzeczy.
- Tydzień w San Diego to za krótko. Może trochę inaczej to wygląda, gdy jedzie się bez dzieci.
- Disneyland to świetne miejsce i cieszę się, że mam pretekst w postaci córki, żeby go odwiedzić. Ale po dwóch spędzonych tam dniach mam dość na dłuższy czas. No i jeśli mogę pomarudzić, to ceny tego, co się tam sprzedaje, są po prostu zabójcze. A jeśli już zwykła koszulka z Myszką Mickey naprawdę musi kosztować ponad 30 dolarów, to fajnie by było, gdyby chociaż była made gdzieś indziej niż China albo Bangladesh.
- Zoo i Safari w San Diego to super miejsca, ale przed wizytą w nich warto trochę potrenować kondycję.
- W południowej Kalifornii często nie występuje pas do skrętu w lewo, za to zdaje się, że tamtejsi kierowcy częściej używają kierunkowskazów niż ci poruszający się po Dolinie Krzemowej.
- W konsulacie w Los Angeles nadal pracują bardzo mili ludzie, ale kolejki mogłyby być mniejsze. No i dlaczego nie można płacić kartą?
- Jeśli chcesz się napić kawy, to nie zajeżdżaj do KFC. Nie jestem specjalistką od ich menu, ale w tym do którego zajechaliśmy, kawy w ogóle nie mieli.
- Muzeum figur woskowych bez tłumu zwiedzających to bardzo fajne miejsce.
- Drugie podejście do Hollywood było o wiele bardziej udane niż pierwsze, sprzed ponad dwóch lat. Może dlatego, że zmieniły mi się oczekiwania.
- Zmywarka to sprzęt, do którego przyzwyczaiłam się bardziej niż mi się wydawało.
- Podczas tych piętnastu wyjazdowych dni widziałam dwie tęcze, obie bardzo piękne.
- Koniecznie muszę odbyć więcej tego typu wyjazdów. Proponowałam Dawidowi road trip do Unalaski, ale chyba myślał, że sobie żartuję. Nie przekonał go nawet argument, że mają tam bardzo dobry dystrykt szkolny.

W sumie, wymieniając największe miejscowości, odwiedziliśmy Los Angeles, San Diego i Santa Barbara. Nocowaliśmy w czterech różnych miejscach. Całość zajęła nam piętnaście dni, a ja mam poczucie, że nawet trzydzieści nie byłoby za dużo.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Disneyland prawie 30 lat później

Dawno, dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, w kioskach "Ruchu" pojawiły się komiksy z Myszką Miki i Kaczorem Donaldem. Zdaje się, że wychodziły naprzemiennie co dwa tygodnie - raz były to przygody wielkouchej myszki, a raz sepleniącego kaczora. Potem wydawca poszedł chyba bardziej w kierunku kaczek i wszystkie komiksy z tej serii były o Donaldzie albo Sknerusie i siostrzeńcach - albo pamięć płata mi figle. Prawda jest taka, że dziś nie pamiętam treści ani jednej z przeczytanych wówczas historyjek z tej serii. Pamiętam trzy inne rzeczy.

1. Bardzo lubiłam te komiksy. Czekałam z niecierpliwością na kolejny komiks, a kiedy już wyszedł, każdą z historii czytałam kilkakrotnie. W pewnym momencie byłam już nawet trochę za stara na te bajki i spaliłabym się ze wstydu, gdyby moje koleżanki z klasy dowiedziały się, że to nie mój młodszy o sześć lat brat się w nich zaczytywał, tylko właśnie ja. Za nic nie powiem Wam, ile miałam lat, kiedy przestałam czytać komiksy o Kaczorze Donaldzie. Was też się wstydzę. To były chyba czasy, gdy moi rówieśnicy chodzili już na dyskoteki i słuchali Liroya. Albo jakoś tak.

2. W pewnym momencie nawiązałam kontakt z redakcją "Kaczora Donalda". Nie pamiętam, jak się to zaczęło. Pisanie listów było czymś, co uwielbiałam i robiłam regularnie przez wiele lat i po prostu pewnego dnia napisałam do "Kaczora". Ku mojemu zdziwieniu, dostałam odpowiedź. A potem kolejne. Nie były to jakieś długie teksty - ot, wiadomość na dwa-trzy zdania. Ale zawsze wysyłali je do mnie na odwrocie pocztórek z Kaczorem Donaldem. Nigdy nie dostałam dwóch takich samych kartek. Miałam z tego wszystkiego masę frajdy i do dziś cieszę się, że komuś chciało się odpisywać dzieciakowi z pisemnym słowotokiem.

3. Do pewnego momentu z tyłu na okładce tego komiksu był konkurs z losowaniem, w którym głowną nagrodą była wycieczka dla dwóch osób do Disneylandu na Florydzie. To był dla mnie już zupełny odjazd. Nie mam pojęcia, ile razy brałam udział w tym konkursie. Teraz wydaje mi się, że robiłam to prawie co tydzień, ale możliwe, że trwało to tylko kilka tygodni czy miesięcy. Bardzo chciałam odwiedzić Disneyland. Było to w czasach, gdy dobranocka trwała 10 minut. Wyjątkiem była niedziela, kiedy było to pół godziny i często puszczano wtedy bajki Disneya. Byłam nimi oczarowana, mimo iż przez dużą część mojego dzieciństwa oglądałam je na ekranie czarno-białego telewizora. Choć lubiłam rodzime kreskówki, to te disneyowskie zdawały się mieć w sobie coś magicznego.
Oczywiście wycieczki nigdy nie wygrałam, ale marzyłam o niej. W pewnym momencie nie chodziło już tylko o Disneyland. Chciałam polecieć samolotem, najlepiej bardzo daleko, na inny kontynent, tak by widzieć za oknami noc i maleńkie światła wielkich miast w dole. Wtedy samolotów, które latały nad moją głową nie było aż tak dużo. Każdy z nich, szczególnie te dostrzegane po zmroku, był dla mnie czymś fascynującym. Bawiłam się sama ze sobą, zgadując, dokąd lecą znajdujący się w nim podróżni. Zdaje się, że w mojej wyobraźni zazwyczaj udawali się do Stanów albo do Moskwy.


Mój stosunek do Disneya jest dziś nieco inny, głównie za sprawą tego, że mam prawie czteroletnią córkę, z którą obecnie mieszkam w Stanach. Każda bajka Disneya pociąga za sobą od razu olbrzymią machinę marketingową. Odkąd w kinach pojawiła się "Kraina lodu" ("Frozen"), bohaterowie tego filmu pojawili się chyba już dosłownie wszędzie. Jeśli zobaczę któregoś dnia szczotkę do sedesu z Anną i Elsą, to wcale nie będę zdziwiona. Postaci z bajek, choćby nie wiem jak sympatycznych, mamy dość najpóźniej wtedy, gdy wychodzą nam z lodówki. I z szafy - bo częścią tego samego mechanizmu są sukienki księżniczek. Owszem, ładne. Ale to jest osobny temat.

Dość, że w końcu, po prawie trzydziestu latach spełniłam swoje marzenie i odwiedziłam Disneyland. I moja sentymentalna natura natychmiast przypomniała mi, jak bardzo chciałam tam kiedyś pojechać. Nie wiem, kto miał większą frajdę - ja czy Emilka. Na krótką chwilę z wroga komercjalizacji dziecięcego świata stałam się jej koneserem.

To było już drugie po Svalbardzie miejsce, które bardzo chciałam odwiedzić i które udało mi się zobaczyć. Z kolejnym punktem na liście będzie znacznie trudniej, bo Patagonia jest jakby trochę nie po drodze. Ale na to mam jeszcze wiele lat.