Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów.
Jako dziecko też nie lubiłam. Kiedy byłam małym dzieckiem, nie mieliśmy w domu telefonu. Gdy w końcu się pojawił, niemal od razu rozdzwonił się tysiącem pytań do moich rodziców. Bardzo mnie to drażniło, ale niewiele dało się zrobić - te telefony były związane z pracą rodziców.
Potem był czas, kiedy przemogłam niechęć i zaprzyjaźniłam się ze stojącym w przedpokoju czerwonym aparatem. Z moją najlepszą koleżanką mogłyśmy godzinami wisieć na słuchawce, ku zgrozie tych, na których wystawiano rachunki telefoniczne. Jak przez mgłę pamiętam, że trochę wtedy oszukiwałyśmy - ona mówiła swoim rodzicom, że to ja do niej dzwonię, a ja moim, że to ona do mnie. Potem, już w liceum, razem z innymi koleżankami, przeprowadziłyśmy kilka tylko dla nas zabawnych akcji. Jeszcze później wyjechałam na studia i pożegnałam się z wynalazkiem telefonu stacjonarnego (no prawie. W latach 2006-2008 miałam takowy, ale byłam tak odzwyczajona od tego wynalazku, że o ile mnie pamięć nie myli, skorzystałam z niego tylko raz, kiedy dzwoniłam do pracy z informacją, że jestem chora).
Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów. Nie znaczy to, że nie lubię rozmawiać. Bardzo lubię. Nie mam oporu przed wciśnięciem zielonej słuchawki, jeśli na wyświetlaczu komórki zobaczę znajome nazwisko. Tu jednak pojawia się haczyk. Otóż muszę mieć szansę to nazwisko zauważyć. Dźwięk w komórce mam właściwie zawsze wyłączony. To taka zaszłość historyczna z czasów, gdy moja córka numer jeden miała dzienne drzemki i nie chciałam, by ją obudzono. W związku z powyższym regularnie zauważam, że nie odebrałam jakiegoś połączenia. Inna sprawa, że w znakomitej większości przypadków oddzwanianie nie ma sensu, bo chodzi o jakiś telefoniczny spam.
Nie lubię załatwiać spraw przez telefon, ale czasem to robię. Jeszcze do niedawna w ten właśnie sposób umawiałam się na wizytę u fryzjerki. Teraz jestem bardziej sprytna i przy każdej wizycie umawiam się na kolejną za 5-6 tygodni. Kiedyś, jeszcze w Szwajcarii, zamówiłam taksówkę bagażową do transportu mebli. Zadzwoniłam też na pogotowie w sprawie Emilki. I do dentysty. Trudno jest całkiem zrezygnować z dzwonienia, choć wierzcie mi, że się staram.
Lubię rozmawiać przez telefon, jeśli chodzi o rozmowę czysto towarzyską. Lubię, ale raczej tego nie robię. Boję się dzwonić, bo mogę komuś przeszkodzić - w jakiejś innej rozmowie, w pracy, w gotowaniu obiadu, albo (to byłoby chyba najgorsze) w jedzeniu. Wiecie jakie to skomplikowane, gdy już, zaraz musicie odebrać telefon, a właśnie jesteście w połowie drożdżówki?
No właśnie. Na rozmowie kwalifikacyjnej o moją pierwszą pracę zapytano mnie, czy czułabym się ok, gdybym w ramach obowiązków zawodowych miała odbierać telefony, a następnie musiała przekazywać złe wiadomości. Pamiętam, że zrobiłam bardzo nieprzekonaną do całego pomysłu minę (przynajmniej wydawało mi się, że to tak wygląda) i powiedziałam ostrożnie, że chybabym się trochę bała. Niestety, dostałam tę pracę i już kilka dni później podziwiałam swoich nowych współpracowników, dla których jedzenie kanapki w pracy zdawało się być mniej więcej tak komfortowe, jakby robili to we własnej kuchni. Takiej własnej-własnej, bez kredytu w tle.
Ok, wiem. Mam obsesję. Analogiczna sytuacja mogłaby mieć miejsce bez udziału telefonu. Właściwie to nawet coś takiego mi się zdarzyło. Miałam dwanaście lat i szłam ulicą zajadając hot doga. Jedzenie takich rzeczy, zwłaszcza kiedy się idzie, bywa skomplikowane i nie zawsze estetyczne. Pech chciał, że właśnie gdy byłam na etapie jednoczesnego przełykania i ratowania porcji umazanych musztardą ogórków i pomidorów przed upadkiem na ziemię, spotkałam swoją polonistkę.
- Dzień dobry, Agatko - powiedziała przystając.
W odpowiedzi pokiwałam głową, rozpaczliwie próbując przełknąć jak największą część tego, co chciało spaść.
- Miło tak czasem zjeść coś na mieście, prawda? - kontynuowała niezrażona nauczycielka, pani Maria, która być może miała jakiś wpływ na to, że dzisiaj piszę tego bloga, bo zadawała nam do domu mnóstwo wypracowań i ja to bardzo lubiłam.
- Uhum - odpowiedziałam krótko (wydusiłam), wbrew opinii, jaką pani Maria o mnie miała, bo mówienie zawsze szło mi dobrze i wypowiedzi ustne lubiłam prawie tak samo jak pisemne.
Będę się upierać, że było to doświadczenie jednorazowe, ponieważ nie zamierzam już nigdy jeść hot dogów idąc ulicą. Szanse na spotkanie polonistki też, mówiąc szczerze, z biegiem czasu spadają.
Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów, jeśli rozmowa ma być w języku innym niż polski. Jakoś zawsze boję się, że nie zrozumiem kluczowego słowa. W rozmowie na żywo jest o wiele łatwiej - dochodzi mimika twarzy, klimat jest jakby bardziej określony itd. Nie wyzbyłam się tego lęku nawet po miesiącach pracy polegającej na przekazywaniu wspomnianych złych wiadomości po angielsku i niemiecku, choć tak naprawdę to doświadczenie powinno mnie upewnić, że jestem w stanie robić to, czego tak się boję.
A i tak najbardziej stresującą rozmowę telefoniczną odbyłam w maju, kiedy naszprycowana lekami przeciwbólowymi miałam podać pani przez telefon dane moje, męża i naszych nowych bliźniaków. Dyktowanie szeregu polskich imion i nazwisk w stanie półprzytomnym także nie uleczyło mnie z lęku przed telefonem.
Miła jest świadomość tego, że wiem o co najmniej kilku osobach, które też mają fobię telefoniczną. I że sytuacje, w których muszę, naprawdę muszę dzwonić, są niezwykle rzadkie. Jednak pan pracujący w czytelni na moim wydziale twierdził, że w życiu wszystko się rozkłada sprawiedliwie. Jeśli wierzyć w jego teorię, przepracuję kawał życia np. na infolinii PKP. A właśnie, podobno są jakieś nowe fajne pociągi...
Jako dziecko też nie lubiłam. Kiedy byłam małym dzieckiem, nie mieliśmy w domu telefonu. Gdy w końcu się pojawił, niemal od razu rozdzwonił się tysiącem pytań do moich rodziców. Bardzo mnie to drażniło, ale niewiele dało się zrobić - te telefony były związane z pracą rodziców.
Potem był czas, kiedy przemogłam niechęć i zaprzyjaźniłam się ze stojącym w przedpokoju czerwonym aparatem. Z moją najlepszą koleżanką mogłyśmy godzinami wisieć na słuchawce, ku zgrozie tych, na których wystawiano rachunki telefoniczne. Jak przez mgłę pamiętam, że trochę wtedy oszukiwałyśmy - ona mówiła swoim rodzicom, że to ja do niej dzwonię, a ja moim, że to ona do mnie. Potem, już w liceum, razem z innymi koleżankami, przeprowadziłyśmy kilka tylko dla nas zabawnych akcji. Jeszcze później wyjechałam na studia i pożegnałam się z wynalazkiem telefonu stacjonarnego (no prawie. W latach 2006-2008 miałam takowy, ale byłam tak odzwyczajona od tego wynalazku, że o ile mnie pamięć nie myli, skorzystałam z niego tylko raz, kiedy dzwoniłam do pracy z informacją, że jestem chora).
Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów. Nie znaczy to, że nie lubię rozmawiać. Bardzo lubię. Nie mam oporu przed wciśnięciem zielonej słuchawki, jeśli na wyświetlaczu komórki zobaczę znajome nazwisko. Tu jednak pojawia się haczyk. Otóż muszę mieć szansę to nazwisko zauważyć. Dźwięk w komórce mam właściwie zawsze wyłączony. To taka zaszłość historyczna z czasów, gdy moja córka numer jeden miała dzienne drzemki i nie chciałam, by ją obudzono. W związku z powyższym regularnie zauważam, że nie odebrałam jakiegoś połączenia. Inna sprawa, że w znakomitej większości przypadków oddzwanianie nie ma sensu, bo chodzi o jakiś telefoniczny spam.
Nie lubię załatwiać spraw przez telefon, ale czasem to robię. Jeszcze do niedawna w ten właśnie sposób umawiałam się na wizytę u fryzjerki. Teraz jestem bardziej sprytna i przy każdej wizycie umawiam się na kolejną za 5-6 tygodni. Kiedyś, jeszcze w Szwajcarii, zamówiłam taksówkę bagażową do transportu mebli. Zadzwoniłam też na pogotowie w sprawie Emilki. I do dentysty. Trudno jest całkiem zrezygnować z dzwonienia, choć wierzcie mi, że się staram.
Lubię rozmawiać przez telefon, jeśli chodzi o rozmowę czysto towarzyską. Lubię, ale raczej tego nie robię. Boję się dzwonić, bo mogę komuś przeszkodzić - w jakiejś innej rozmowie, w pracy, w gotowaniu obiadu, albo (to byłoby chyba najgorsze) w jedzeniu. Wiecie jakie to skomplikowane, gdy już, zaraz musicie odebrać telefon, a właśnie jesteście w połowie drożdżówki?
No właśnie. Na rozmowie kwalifikacyjnej o moją pierwszą pracę zapytano mnie, czy czułabym się ok, gdybym w ramach obowiązków zawodowych miała odbierać telefony, a następnie musiała przekazywać złe wiadomości. Pamiętam, że zrobiłam bardzo nieprzekonaną do całego pomysłu minę (przynajmniej wydawało mi się, że to tak wygląda) i powiedziałam ostrożnie, że chybabym się trochę bała. Niestety, dostałam tę pracę i już kilka dni później podziwiałam swoich nowych współpracowników, dla których jedzenie kanapki w pracy zdawało się być mniej więcej tak komfortowe, jakby robili to we własnej kuchni. Takiej własnej-własnej, bez kredytu w tle.
Ok, wiem. Mam obsesję. Analogiczna sytuacja mogłaby mieć miejsce bez udziału telefonu. Właściwie to nawet coś takiego mi się zdarzyło. Miałam dwanaście lat i szłam ulicą zajadając hot doga. Jedzenie takich rzeczy, zwłaszcza kiedy się idzie, bywa skomplikowane i nie zawsze estetyczne. Pech chciał, że właśnie gdy byłam na etapie jednoczesnego przełykania i ratowania porcji umazanych musztardą ogórków i pomidorów przed upadkiem na ziemię, spotkałam swoją polonistkę.
- Dzień dobry, Agatko - powiedziała przystając.
W odpowiedzi pokiwałam głową, rozpaczliwie próbując przełknąć jak największą część tego, co chciało spaść.
- Miło tak czasem zjeść coś na mieście, prawda? - kontynuowała niezrażona nauczycielka, pani Maria, która być może miała jakiś wpływ na to, że dzisiaj piszę tego bloga, bo zadawała nam do domu mnóstwo wypracowań i ja to bardzo lubiłam.
- Uhum - odpowiedziałam krótko (wydusiłam), wbrew opinii, jaką pani Maria o mnie miała, bo mówienie zawsze szło mi dobrze i wypowiedzi ustne lubiłam prawie tak samo jak pisemne.
Będę się upierać, że było to doświadczenie jednorazowe, ponieważ nie zamierzam już nigdy jeść hot dogów idąc ulicą. Szanse na spotkanie polonistki też, mówiąc szczerze, z biegiem czasu spadają.
Nie lubię dzwonić ani odbierać telefonów, jeśli rozmowa ma być w języku innym niż polski. Jakoś zawsze boję się, że nie zrozumiem kluczowego słowa. W rozmowie na żywo jest o wiele łatwiej - dochodzi mimika twarzy, klimat jest jakby bardziej określony itd. Nie wyzbyłam się tego lęku nawet po miesiącach pracy polegającej na przekazywaniu wspomnianych złych wiadomości po angielsku i niemiecku, choć tak naprawdę to doświadczenie powinno mnie upewnić, że jestem w stanie robić to, czego tak się boję.
A i tak najbardziej stresującą rozmowę telefoniczną odbyłam w maju, kiedy naszprycowana lekami przeciwbólowymi miałam podać pani przez telefon dane moje, męża i naszych nowych bliźniaków. Dyktowanie szeregu polskich imion i nazwisk w stanie półprzytomnym także nie uleczyło mnie z lęku przed telefonem.
Miła jest świadomość tego, że wiem o co najmniej kilku osobach, które też mają fobię telefoniczną. I że sytuacje, w których muszę, naprawdę muszę dzwonić, są niezwykle rzadkie. Jednak pan pracujący w czytelni na moim wydziale twierdził, że w życiu wszystko się rozkłada sprawiedliwie. Jeśli wierzyć w jego teorię, przepracuję kawał życia np. na infolinii PKP. A właśnie, podobno są jakieś nowe fajne pociągi...
Telefon to dzieło szatana, nienawidzę... Muszę używać, bo taka praca, ale to koszmarne coś...
OdpowiedzUsuń