Jak być może wiecie, wcale nie uważam Kalifornii za miejsce idealne do życia. W dużej mierze wynika to na pewno z położenia geograficznego (koszmarnie daleko do Polski, a w związku z tym takie a nie inne ceny biletów i strefa czasowa przesunięta o dziewięć godzin), no i z różnych europejskich przyzwyczajeń (z których najważniejsze jest oczywiście moje ulubione: "bo w Europie nie trzeba mieć samochodu").
Ale wcale nie jest tak, że zupełnie mi się podoba. Wręcz przeciwnie, uważam, że Kalifornia na swój sposób jest świetnym miejscem do życia. Oczywiście ma swoje wady, ale mając doświadczenie mieszkania w kilku krajach, a wcześniej w kilku różnych miejscach w Polsce, mogę śmiało zapewnić, że miejsc idealnych nie ma.
Pamiętacie taki łańcuszek na Facebooku, który polegał na wypisywaniu przez pięć kolejnych dni trzech pozytywnych zdarzeń z danego dnia? Stwierdziłam, że dla zabawy wezmę w tym udział. Po tych pięciu dniach mój mąż stwierdził, że powinnam takie coś robić na stałe. Aż tak ekstremalna nie jestem, zresztą do osób szczególnie narzekających chyba nie należę, ale na fali pisania różnych rzeczy stwierdziłam, że spróbuję znaleźć dziesięć rzeczy, które mi się tu podobają. Z góry uprzedzam, że miejscami jest nie do końca na poważnie.
1. Pogoda. Wszyscy pytani o to, co podoba im się w Kalifornii mówią właśnie o niej. Choć zdarzają się chłodne dni (najniższa temperatura, jakiej doświadczyłam w okolicy, w której mieszkam, to -2 stopnie i to wcześnie rano; z kolei dziś, w połowie lutego, było 25 stopni), to jednak widok słońca za oknem dobrze nastraja do świata. Oczywiście czasem chciałoby się jakiejś odmiany. Choć uwielbiam upały, to czasem zamieniam się w cichą wielbicielkę polskiego listopada, przynajmniej przy założeniu, że mam go za oknem, a nie bezpośrednio nad głową. Czasem brakuje mi szarugi i odgłosu deszczu bębniącego o parapet. Sądzę jednak, że bez względu na osobiste gusta mechanizm działa tak, że człowiekowi przy ładnej pogodzie funkcjonuje się lepiej. Być może to właśnie stąd wynika fakt, że ludzie są tu bardzo mili i uśmiechnięci. To nawet zaraźliwe - prawie rok temu sama zagadałam panią jadącą ze mną w windzie. Ale przyznam, że gdyby nie miała ze sobą dwóch transporterków z kotami, to żadna pogoda nie zmusiłaby mnie do tego, bym odezwała się pierwsza.
2. Drogi. Choć prawo jazdy zrobiłam wiele lat temu, to moje doświadczenia jako kierowcy ograniczają się tak naprawdę do Kalifornii. Swoje początki za kółkiem w Stanach wspominam trochę jak rzucenie na głęboką wodę - duży ruch, wielopasmowe ulice, kiepska orientacja w terenie i podświadome przeświadczenie, że wszyscy chcą wjechać w mój samochód i potem mnie za to obwinić. Dziś doceniam organizację ruchu, oznakowanie dróg i wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak dobrze działa "4 way stop". Zwłaszcza, odkąd stałam wśród całego mrowia innych aut na wielkim skrzyżowaniu (cztery pasy ruchu w każdą stronę), na którym akurat przestała działać sygnalizacja świetlna. O dziwo, ruch odbywał się płynnie i w zasadzie bezproblemowo.
Dla równowagi powinnam teraz napisać, co mi się na tutejszych drogach nie podoba, ale tego nie zrobię, bo miało być pozytywnie.
3. Zmywarki. Wszędzie są zmywarki. Widziałam wprawdzie jeden dom, w którym jej nie było, ale to był domek plażowy, w którym spędziliśmy kilka dni podczas ostatniej wycieczki. I, cholera jasna, dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo człowiek przyzwyczaja się do tego wynalazku.
4. Bevmo. Sami sprawdźcie. Są na każdym rogu, rozsiani gęsto niczym Starbucks... No dobra - przesadzam. Ale celowo. Pośród wielu innych rzeczy mają malinowy gin.
5. Kalifornia jest piękna. Ma się wrażenie życia bardzo blisko natury, co ciężko byłoby uzyskać mieszkając np. w Krakowie. Wzgórza, góry, jeziora, ocean, ptaki szybujące nisko na niebie. Albo węże. Albo karaluchy. Znam trochę ludzi, którzy te ostatnie mieli w domach. Oczywiście przez przypadek, a nie dlatego, że tak lubią.
6. Łazienki. Nie tyle one same (polskie są ładniejsze), co ich ilość. Kiedy tu przyjechałam, pomysł, by mieszkanie składające się z dwóch sypialni i salonu miało dwie łazienki, wydawał mi się lekko absurdalny. Było mi zwyczajnie szkoda tych kilku metrów kwadratowych, które można przeznaczyć na coś pożytecznego - dodatkowy, choćby miniaturowy pokój, czy jakiś schowek. Idea jest zwykle taka, że główna sypialnia ma swoją własną łazienkę, a poza tym w mieszkaniu jest jeszcze druga łazienka "dla wszystkich". No cóż, jakoś przebolałam to straszne marnotrawstwo metrów i nawet cieszę się z tej mnogości łazienek. W sumie to jest wygodne.
7. Całoroczna obecność owoców sezonowych. Kiedyś, jakoś jesienią czy w zimie, wrzuciłam na Facebooka zdjęcie Emilki jedzącej arbuza. Ze zdziwieniem czytałam komentarze, z których wynikało, że arbuz o tej porze roku to wcale nie jest oczywistość. Fajnie, ale z drugiej strony tutaj nie ma radości czekania na sezon truskawek czy malin. I bardzo trudno jest dostać w sklepie wiśnie. Podobno zbyt szybko się psują, by był sens hodować je na sprzedaż. Szkoda, bo to moje ulubione owoce. (Zanim rozkręcę się w narzekaniu, przejdę do punktu ósmego.)
8. Myślę, że w Kalifornii dość łatwo jest poczuć się jak u siebie w domu. Nie ma problemu w tym, że przyjechało się z jakiegoś innego miejsca na świecie, bo imigranci stanowią dużą część ludzi, których się spotyka. Nawet jeśli sami urodzili się tutaj, to ich rodzice lub dziadkowie prawdopodobnie skądś przywędrowali. Domyślam się jednak, że z perspektywy nielegalnego imigranta lub bezdomnego Amerykanina wygląda to mniej radośnie.
9. Nie wiem, czy to efekt Doliny Krzemowej, czy czegoś innego, ale zaskakująco dużo ludzi tutaj wie coś niecoś o Polsce. Rekord jak na razie bije facet, który obsługiwał mnie w DMV (Department of Mobile Vehicles). Wiedział sporo o Wałęsie i Jaruzelskim. Gość był z Meksyku, tak też mówił i wyglądał - to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał stwierdzić, że na pewno był to Polak. Być może DMV zatrudnia ludzi o określonych zainteresowaniach - właśnie sobie przypomniałam, że z innym pracującym tam facetem rozmawiałam o Unii Europejskiej i szwajcarskich pociągach.
10. Jedzenie. Kalifornia to raj dla smakoszy. Pełno tu sklepów najróżniejszej maści: zwykłych, z organiczną żywnością, azjatyckich, meksykańskich, słowiańskich... Podobnie jest w restauracjami. Ja akurat uwielbiam kuchnię meksykańską - i w związku z tym może to dobrze, że tak rzadko mam okazję jeść poza domem. Bardzo lubię też Cheesecake Factory, które nie do końca wygląda tak jak na "The Big Bang Theory", za to ma tyle pozycji w menu, że nigdy nie zdołam spróbować wszystkiego. Rada dla tych, którzy idą tam po raz pierwszy: jeśli kelner zapyta Was, czy chcecie wersję "lunch" czy pełną, to prawidłową odpowiedzią jest ta pierwsza. Chyba, że chcecie zjeść zdecydowanie za dużo. Koniecznie spróbujcie też, jak smakuje "spicy pineapple margarita".
__________
No, dość tych pozytywów. Co za dużo, to niezdrowo. Miłego tygodnia!
Ale wcale nie jest tak, że zupełnie mi się podoba. Wręcz przeciwnie, uważam, że Kalifornia na swój sposób jest świetnym miejscem do życia. Oczywiście ma swoje wady, ale mając doświadczenie mieszkania w kilku krajach, a wcześniej w kilku różnych miejscach w Polsce, mogę śmiało zapewnić, że miejsc idealnych nie ma.
Pamiętacie taki łańcuszek na Facebooku, który polegał na wypisywaniu przez pięć kolejnych dni trzech pozytywnych zdarzeń z danego dnia? Stwierdziłam, że dla zabawy wezmę w tym udział. Po tych pięciu dniach mój mąż stwierdził, że powinnam takie coś robić na stałe. Aż tak ekstremalna nie jestem, zresztą do osób szczególnie narzekających chyba nie należę, ale na fali pisania różnych rzeczy stwierdziłam, że spróbuję znaleźć dziesięć rzeczy, które mi się tu podobają. Z góry uprzedzam, że miejscami jest nie do końca na poważnie.
1. Pogoda. Wszyscy pytani o to, co podoba im się w Kalifornii mówią właśnie o niej. Choć zdarzają się chłodne dni (najniższa temperatura, jakiej doświadczyłam w okolicy, w której mieszkam, to -2 stopnie i to wcześnie rano; z kolei dziś, w połowie lutego, było 25 stopni), to jednak widok słońca za oknem dobrze nastraja do świata. Oczywiście czasem chciałoby się jakiejś odmiany. Choć uwielbiam upały, to czasem zamieniam się w cichą wielbicielkę polskiego listopada, przynajmniej przy założeniu, że mam go za oknem, a nie bezpośrednio nad głową. Czasem brakuje mi szarugi i odgłosu deszczu bębniącego o parapet. Sądzę jednak, że bez względu na osobiste gusta mechanizm działa tak, że człowiekowi przy ładnej pogodzie funkcjonuje się lepiej. Być może to właśnie stąd wynika fakt, że ludzie są tu bardzo mili i uśmiechnięci. To nawet zaraźliwe - prawie rok temu sama zagadałam panią jadącą ze mną w windzie. Ale przyznam, że gdyby nie miała ze sobą dwóch transporterków z kotami, to żadna pogoda nie zmusiłaby mnie do tego, bym odezwała się pierwsza.
2. Drogi. Choć prawo jazdy zrobiłam wiele lat temu, to moje doświadczenia jako kierowcy ograniczają się tak naprawdę do Kalifornii. Swoje początki za kółkiem w Stanach wspominam trochę jak rzucenie na głęboką wodę - duży ruch, wielopasmowe ulice, kiepska orientacja w terenie i podświadome przeświadczenie, że wszyscy chcą wjechać w mój samochód i potem mnie za to obwinić. Dziś doceniam organizację ruchu, oznakowanie dróg i wciąż jestem pod wrażeniem tego, jak dobrze działa "4 way stop". Zwłaszcza, odkąd stałam wśród całego mrowia innych aut na wielkim skrzyżowaniu (cztery pasy ruchu w każdą stronę), na którym akurat przestała działać sygnalizacja świetlna. O dziwo, ruch odbywał się płynnie i w zasadzie bezproblemowo.
Dla równowagi powinnam teraz napisać, co mi się na tutejszych drogach nie podoba, ale tego nie zrobię, bo miało być pozytywnie.
3. Zmywarki. Wszędzie są zmywarki. Widziałam wprawdzie jeden dom, w którym jej nie było, ale to był domek plażowy, w którym spędziliśmy kilka dni podczas ostatniej wycieczki. I, cholera jasna, dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo człowiek przyzwyczaja się do tego wynalazku.
4. Bevmo. Sami sprawdźcie. Są na każdym rogu, rozsiani gęsto niczym Starbucks... No dobra - przesadzam. Ale celowo. Pośród wielu innych rzeczy mają malinowy gin.
5. Kalifornia jest piękna. Ma się wrażenie życia bardzo blisko natury, co ciężko byłoby uzyskać mieszkając np. w Krakowie. Wzgórza, góry, jeziora, ocean, ptaki szybujące nisko na niebie. Albo węże. Albo karaluchy. Znam trochę ludzi, którzy te ostatnie mieli w domach. Oczywiście przez przypadek, a nie dlatego, że tak lubią.
6. Łazienki. Nie tyle one same (polskie są ładniejsze), co ich ilość. Kiedy tu przyjechałam, pomysł, by mieszkanie składające się z dwóch sypialni i salonu miało dwie łazienki, wydawał mi się lekko absurdalny. Było mi zwyczajnie szkoda tych kilku metrów kwadratowych, które można przeznaczyć na coś pożytecznego - dodatkowy, choćby miniaturowy pokój, czy jakiś schowek. Idea jest zwykle taka, że główna sypialnia ma swoją własną łazienkę, a poza tym w mieszkaniu jest jeszcze druga łazienka "dla wszystkich". No cóż, jakoś przebolałam to straszne marnotrawstwo metrów i nawet cieszę się z tej mnogości łazienek. W sumie to jest wygodne.
7. Całoroczna obecność owoców sezonowych. Kiedyś, jakoś jesienią czy w zimie, wrzuciłam na Facebooka zdjęcie Emilki jedzącej arbuza. Ze zdziwieniem czytałam komentarze, z których wynikało, że arbuz o tej porze roku to wcale nie jest oczywistość. Fajnie, ale z drugiej strony tutaj nie ma radości czekania na sezon truskawek czy malin. I bardzo trudno jest dostać w sklepie wiśnie. Podobno zbyt szybko się psują, by był sens hodować je na sprzedaż. Szkoda, bo to moje ulubione owoce. (Zanim rozkręcę się w narzekaniu, przejdę do punktu ósmego.)
8. Myślę, że w Kalifornii dość łatwo jest poczuć się jak u siebie w domu. Nie ma problemu w tym, że przyjechało się z jakiegoś innego miejsca na świecie, bo imigranci stanowią dużą część ludzi, których się spotyka. Nawet jeśli sami urodzili się tutaj, to ich rodzice lub dziadkowie prawdopodobnie skądś przywędrowali. Domyślam się jednak, że z perspektywy nielegalnego imigranta lub bezdomnego Amerykanina wygląda to mniej radośnie.
9. Nie wiem, czy to efekt Doliny Krzemowej, czy czegoś innego, ale zaskakująco dużo ludzi tutaj wie coś niecoś o Polsce. Rekord jak na razie bije facet, który obsługiwał mnie w DMV (Department of Mobile Vehicles). Wiedział sporo o Wałęsie i Jaruzelskim. Gość był z Meksyku, tak też mówił i wyglądał - to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał stwierdzić, że na pewno był to Polak. Być może DMV zatrudnia ludzi o określonych zainteresowaniach - właśnie sobie przypomniałam, że z innym pracującym tam facetem rozmawiałam o Unii Europejskiej i szwajcarskich pociągach.
10. Jedzenie. Kalifornia to raj dla smakoszy. Pełno tu sklepów najróżniejszej maści: zwykłych, z organiczną żywnością, azjatyckich, meksykańskich, słowiańskich... Podobnie jest w restauracjami. Ja akurat uwielbiam kuchnię meksykańską - i w związku z tym może to dobrze, że tak rzadko mam okazję jeść poza domem. Bardzo lubię też Cheesecake Factory, które nie do końca wygląda tak jak na "The Big Bang Theory", za to ma tyle pozycji w menu, że nigdy nie zdołam spróbować wszystkiego. Rada dla tych, którzy idą tam po raz pierwszy: jeśli kelner zapyta Was, czy chcecie wersję "lunch" czy pełną, to prawidłową odpowiedzią jest ta pierwsza. Chyba, że chcecie zjeść zdecydowanie za dużo. Koniecznie spróbujcie też, jak smakuje "spicy pineapple margarita".
__________
No, dość tych pozytywów. Co za dużo, to niezdrowo. Miłego tygodnia!
no i na super narty tylko 3H samochodem !!!
OdpowiedzUsuńNo, 3 i pół. Zakładając brak korków. Ale podobno śnieg w Tahoe właśnie się topi...
OdpowiedzUsuńPlus plaza za rogiem, surfing, konie, rowery i piękne trasy - mikroklimat! Bo jak Ci będzie za słonecznie i gorąco to w 45 min możesz zmarznąć w SF :)
OdpowiedzUsuńA ja bym wolała, żebyś nadal mieszkała w Szwajcarii... ;)
OdpowiedzUsuń