Dzisiejsza notka nie będzie śmieszna. Będzie po prostu krótką opowieścią o tym, jak to w sobotnie popołudnie zapoznawaliśmy się z amerykańską kulturą masową.
Halloween zbliża się wielkimi krokami i mieszkając w Kalifornii po prostu nie da się tego nie odczuć. Przy drogach powstają specjalne place z dyniami i różnymi atrakcjami dla dzieci. W sklepach można kupić niemal wszystko z motywem dyni czy kościotrupa. Nabyłam już zresztą mroczną koszulkę z nietoperzami, która podobno świeci w ciemności. Niestety, choć już kilka razy obiecywałam sobie, że to sprawdzę, zawsze zapominam. Poza tym (zupełnie bez związku z moim zapominalstwem) kupiłam ciasteczka Oreo w wersji Halloween. Wszystkie te atrakcje i ich klimat wyglądają dość zabawnie w zestawieniu z pogodą - wciąż jest bardzo ciepło i słonecznie.
W sobotę wybraliśmy się na farmę dyń. Jadąc tam, spodziewałam się po prostu dużego obszaru wypełnionego pomarańczowymi dyniami i ludźmi, którzy je kupują. Wzięliśmy aparaty fotograficzne i wydawało się nam, że główną atrakcją wypadu będzie fotografowanie Emilki. Rzeczywiście, było z tym sporo frajdy, ale na tym nie koniec.
Miejsce, w do którego dojechaliśmy, było swego rodzaju parkiem rozrywki. Było bardzo pomarańczowo - głównie za sprawą dyni. W jesienne barwy idealnie wpasowywały się wiązki słomy i świecące mocno słońce. Do tego mnóstwo wesołych ludzi i rozbrykanych dzieci. No i atrakcje - pociąg, kolejka ciągnięta przez traktor, kukurydziany labirynt... Zdecydowana większość była adresowana do dzieci, ale szybko stwierdziłam, że po wielu latach z dala od tego typu rozrywek bardzo miło mi się do nich wraca. Zwłaszcza, że Emilka jest jeszcze za mała, żeby taką ciągniętą przez traktor kolejką mogła jechać sama.
Niestety, wszystko to okazało się być zbyt dużą atrakcją dla szesnastomiesięcznego malucha. Gdyby nie to, ta notka z pewnością byłaby o wiele dłuższa. Jednak Emilka po przejażdżce na taczkach, zaliczeniu długiej wędrówki wśród dyń, wdrapaniu się na co najmniej kilka z nich, sprawdzeniu, czy słoma nadaje się do jedzenia, przejechaniu się wspominaną już przeze mnie kolejką ciągniętą przez traktor (kurczę, naprawdę super się nią jechało. Mam tylko nadzieję, że gdybym nie miała dziecka, to nie zabrakłoby mi odwagi, żeby też nią pojechać. Choć biorąc pod uwagę moje bolesne wspomnienia związane z ostatnią samodzielną wyprawą do piaskownicy*, mam poważne wątpliwości w tej kwestii), pozowaniu (zazwyczaj nieświadomie) do dziesiątek zdjęć i wylaniu na siebie mrożonej herbaty padła zrozpaczona na trawę i nadawała się już tylko do tego, by zostać wsadzoną do samochodu, w którym bardzo szybko zasnęła.
Zanim jednak do tego doszło, minęły dwie godziny. Dosłownie w ostatniej chwili udało nam się jeszcze kupić gorący cydr.
Tak czy siak, koniecznie chcę się wybrać ponownie w takie miejsce. Pewnie za drugim razem to już nie będzie to samo, ale dla samego ładunku pozytywnych emocji - warto.
___________
* Bolesne wspomnienie o mojej ostatniej samotnej wizycie w piaskownicy pochodzi z czasów, gdy miałam mniej więcej jedenaście lat. Było lato i naszła mnie ochota na zabawę w piasku. Wzięłam zatem wiaderko i foremki mojego młodszego o sześć lat brata i nie zważając na zdziwienie rodziców ruszyłam w kierunku najbliższego placu zabaw. Niestety, o ile z brakiem tolerancji ze strony rodziców potrafiłam sobie jakoś poradzić, o tyle brak akceptacji ze strony dzieci znacznie ode mnie młodszych był bardzo bolesny. Jakieś wredne bachory mieszkające w sąsiednich blokach mówiły mi, że jestem niedorozwinięta tak długo, że w końcu dałam za wygraną, zabrałam swoje zabawki i wróciłam do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz