Bardzo dobrze, że są ludzie podróżujący pociągami. Oni przypominają mi o zaległych notkach.
Niestety, w ostatnim czasie moje życie nie obfituje w bardzo ekscytujące wydarzenia. No może poza tym że jakieś trzy razy spadł deszcz (a potem wszystko wróciło do normy i w weekend znów było 26 stopni). Skoro jednak jest zapotrzebowanie, postanowiłam skonstruować krótką notkę o dywanie. Niektórzy z Was na pewno go pamiętają.
Tak więc, zarzuciliśmy nieco robienie ciekawych rzeczy na rzecz urządzania się. Czas najwyższy: w ubiegłym tygodniu do portu w Oakland przypłynęły nasze rzeczy. Ostatni weekend spędziliśmy głównie na rozpakowywaniu wielkich pudeł. Niestety, mimo naszych starań pudeł czekających w kolejce jest nadal mnóstwo. Winą za to obarczam głównie panów pakujących, którzy potrafili wypchać jeden karton pięcioma talerzami i mnóstwem papieru. Po przejrzeniu zawartości kilku pudeł stwierdzam, że dobrze robili, choć nie uchroniło nas to przed utratą kieliszka do margarity, który najzwyczajniej w świecie potłukł się w transporcie. No cóż, biorąc pod uwagę, że sami wytłukliśmy pozostałe trzy na długo przed wyjazdem - jakoś to przeżyjemy.
Przez ostatnie dwa miesiące udało mi się skutecznie zapomnieć o niektórych elementach ekwipunku, który miał do nas dotrzeć. Wiedziałam, że będą tam książki. Naczynia kuchenne. Ubrania. Zabawki. No i wspominana już, niechciana przez nas szafa. Zapomniałam jednak o dywanie, który już od dziesięciu lat podróżuje ze mną po świecie.
Dywan kupili mi rodzice. Był elementem wyposażenia, z którym pojawiłam się pewnego wrześniowego dnia w Krakowie (elementów wyposażenia było więcej, ale nie wszystkie przetrwały do dzisiaj. Na przykład nie mam już żółtej piżamy antykoncepcyjnej*). Przez rok leżał na podłodze mojego pierwszego studenckiego pokoju i był świadkiem mojego wtapiania się w krakowskie życie. To na nim piłam po raz pierwszy wysokoprocentowy alkohol. Wędrował ze mną przez kilka kolejnych mieszkań, łącznie z tym słynnym w centrum miasta, w którym wanna stała w kuchni. Spędził kilka lat w Nowej Hucie. A potem powędrował do Zurychu. Zamieszkał tam w piwnicy, bo podłogi w pokojach były już wyłożone dywanową wykładziną i nie było sensu rozkładać na niej naszego staruszka.
Oczywiście mogliśmy wyciągnąć go z tej piwnicy i komuś oddać lub sprzedać. Ale jakoś tak nie wyszło. Pewnie dlatego, że rzadko bywaliśmy w piwnicy i jakoś się nie rzucał w oczy.
Rzucił się jednak ekipie pakującej, która opakowała go pięknie w folię i ułatwiła transport za ocean. Jak na ironię, wszystkie obiekty mieszkalne, które oglądaliśmy, łacznie z tym, w którym ostatecznie zamieszkamy, były wyposażone w dywanowe wykładziny.
To jednak nie jest ważne. Dywan jest z nami już od dziesięciu lat.
Tak, wiem. Powinniśmy go komuś oddać.
Tak, wiem. Nie jesteśmy najlepiej zorganizowani.
*Żółta piżama antykoncepcyjna (nazwana tak przez Dawida), rozkosznie ogromna i gruba, była moim ulubionym nocnym strojem do czasu poznania mojego męża, który stwierdził, że jest to dokładnie ten rodzaj piżamy, który ojcowie powinni kupować córkom wybywającym z domu w trosce o ich dobre prowadzenie się. Po kilku latach mąż schował mi ją i nigdy nie oddał. Chyba nawet nie ma jej w żadnym kartonie.