środa, 5 września 2012

Włóczęga do Ameryki

W poniedziałek po czterech latach opuściliśmy Szwajcarię.

Było nieco mniej pompatycznie i sentymentalnie niż zakładałam: zamiast hucznej imprezy pożegnalnej - cykl knajpowych spotkań ze znajomymi. Zamiast ostatniej nocy spędzonej w kącie pokoju na podłodze z butelką wina i plastikowymi kubeczkami - mozolne pakowanie naszego życia do czterech walizek. Zamiast wzruszenia na pokładzie samolotu - poczucie, że lecimy na wakacje. I wrażenie kompletnej nierealności na myśl, że w Europie pojawimy się dopiero w grudniu.

Jeszcze nie wszystko mi się przestawiło. W sklepie podświadomie próbuję używać niemieckiego. O tym, by jechać do sklepu samochodem po dosłownie kilka potrzebnych artykułów nawet nie myślę - przyzwyczajona do kilku godzin spaceru dziennie wybieram trzydziestominutową przechadzkę. Nie rzucam się na jedzenie, choć wybór produktów spożywczych zdaje się znacznie przekraczać ten, z którym miałam do czynienia w Zurychu. Powoli dochodzę do wprawy w automatycznym ustalaniu, która godzina jest aktualnie w Polsce.

Kiedy miałam dwanaście, może trzynaście lat, postanowiłam, że po maturze, zamiast iść od razu na studia, wybiorę się na roczną, pieszą włóczęgę. Planowałam spanie pod drzewami i w stodołach. Podróż przed siebie, bez konkretnego planu czy celu. Rodzice pukali mi się w głowę, a ja sama, odebrawszy świadectwo dojrzałości, myślałam raczej o czekających mnie egzaminach wstępnych na studia niż o dziecięcych, mało realnych planach. 

Dawno już jednak zauważyłam, że większość moich marzeń się spełnia - choć zazwyczaj w nieco inny sposób niż to sobie pierwotnie wyobrażałam. Ba, bywa, że sposób realizacji sprawia, iż wolałabym, by dane marzenie pozostało niespełnione. Tym razem nie było aż tak źle. Do Ameryki nie dotarłam pieszo, ani nawet nie na statku. Poleciałam samolotem, za to w towarzystwie męża, piętnastomiesięcznego dziecka i dwóch kocurów. Jedno się zgadza: nie mam pojęcia, na ile przyleciałam. 

I ponieważ jestem i zapewne jeszcze przez jakiś czas będę pod wpływem nowych wrażeń i emocji, rozciągających się od "aaale fajnie" do "mam tego dość!", będę się starała dać upust temu wszystkiego tutaj.

4 komentarze:

  1. Jak siedziałaś w Szwajcarii, to było spoko, ale teraz wciąż wywołujesz u mnie uczucie ,,jak ja cholernie jej zazdroszczę''. Co prawda bardziej niż w USA chciałbym mieszkać w Australii albo Nowej Zelandii, ale słoneczną kalafiornią bym też nie pogardził. Eh, niektórzy to mają szczęście w życiu...

    OdpowiedzUsuń
  2. @Tristan: w Szwajcarii pod pewnymi względami jest bardziej spoko. Pod innymi nie ;) Nigdy nie jest idealnie. Ja mniej więcej raz na tydzień mam napad pod tytułem "ja chcę znow mieszkać w Krakowie/Warszawie" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Obydwa miasta wzbudzają u mnie dreszcz przerażenia :D

    Zresztą w ogóle mieszkanie poza Polską daje +20 do szczęścia.

    Już pomijam warunki ekonomiczne, POważną załogę u władzy oraz brzydotę i brudność miast tego kraju, ale pogoda tu jest przecież okropna. Mamy dwie pory roku, lato i ciulato, a do tego lato trwa około miesiąca i to nie jednym ciągiem, a w nieprzewidywalnym układzie. Byłem 2 tygodnie nad polskim morzem i miałem 2 dni upału do plażowania, dodatkowe 3 dni ładnego słońca do zwiedzania okolicy, a poza tym depresyjne wiatry i zachmurzenie. Choć i tak cud, że padało tylko 2 dni.

    Także mieszkanie w klimacie słonecznej kalafiorni, australii czy noje zilandii to daje +100 do szczęścia.

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak, co do pogody to się zgodzę. Zresztą już nawet w Zurychu pogoda +30 stopni to zupelnie inne 30 niż w dużych miastach Polski - jest zdecydowanie bardziej przewiewnie i przyjemnie.

    Co do brzydoty - z tym bywa roznie, co do brudu sie zgodzę - choć byłbyś zaskoczony widząc ulice w Zurychu. Piękne kamienice, czysto... dopóki nie spojrzysz pod nogi. Wszyscy palą i pety rzucają byle gdzie. Tu od wtorku (kiedy przyjechaliśmy) nie widziałam jeszcze ani jednej kopcącej osoby :-)

    OdpowiedzUsuń