sobota, 31 lipca 2010

Przypomnienie o rocznicy

Dziś mija dokładnie 28 lat od dnia ślubu moich rodziców. W zasadzie pamiętanie o tej dacie nigdy nie było dla mnie czymś trudnym - rodzice zawsze pamiętają o tym, by doliczyć w pamięci kolejny rok trwania ich małżeństwa. Zresztą, co tu dużo mówić - są żywym zaprzeczeniem tego, że małżeństwo z długim stażem oznacza rutynę i wiąże się z wygaśnięciem uczucia. Nie wiem dokładnie na czym polega tajemnica ich sukcesu, ale jedno jest pewne: im się udało.

W tym roku w tym, bym nie zapomniała o dwudziestej ósmej rocznicy ślubu rodziców postanowił mnie wesprzeć serwis myheritage.pl, związany, jak rozumiem, z serwisem moikrewni.pl. Stosowne powiadomienie odebrałam wczoraj pocztą elektroniczną. Nie powiem, sytuacja lekko mnie zaskoczyła. Rozumiem, że tak naprawdę przypomnienie o dacie rocznicy ślubu rodziców mieści się w tych samych ramach co facebookowe przypominanie o urodzinach przyjaciół (przyznaję się bez bicia, że czasem z tego korzystam. Siłą rzeczy pamiętam daty urodzin wielu moich znajomych, ale na pewno nie kilkuset, a życzenia, nawet otrzymane dzięki takim powiadomieniom są - przynajmniej dla mnie - bardzo miłą sprawą), ale mimo wszystko - to jednak coś innego. Oczami wyobraźni zobaczyłam do razu maile, które przypominałyby mi o rocznicy śmierci kogoś bliskiego. Wszystko mogłoby być połączone z usługami serwisów pogrzebowych oferujących wysłanie na grób zmarłego wiązanki kwiatów bez konieczności wstawania z fotela. Szalona wyobraźnia podsunęła mi na myśl nawet okienko z informacją, że "ci, którzy wysłali kwiaty na grób X, wysłali je również na groby następujących osób". No bo właściwie dlaczego tego typu funkcje miałyby mieć rację bytu wyłącznie w przypadku kupowania dóbr takich jak książki czy płyty? Dodajmy do tego opcję wykupienia usługi czyszczenia grobu na dzień przed rocznicą zgonu.

Nie zdziwię się, jeśli ktoś uprzejmie poinformuje mnie, iż coś takiego już funkcjonuje. Niedawno znajomy opowiedział mi o swoim koledze, który uraczył go przyjemnością oglądania rodzinnego albumu ze zdjęciami, zawierającego fotografie żyjących członków rodziny ze zmarłym ojcem. Nie chce mi się wierzyć, by nikt jeszcze nie wpadł na to, że na tym wszystkim można zarobić.

Zaczęłam od rocznicy ślubu, a skończyłam mocno pogrzebowo. Na szczęście, jak znam moich rodziców, po lekturze tego tekstu pośmieją się i pukną mi się w czoło.

piątek, 23 lipca 2010

Połącz się ze zmarłym...

Gdybym napisała, że znaliśmy się, byłoby to pewnym nadużyciem. Na pewno jednak kojarzyliśmy się: znałam dobrze to nazwisko, czytałam trochę tekstów. Łączyło nas wspólne miejsce w sieci. Potem: rzesza wirtualnych znajomych. Różnic było sporo: od geograficznych począwszy, poprzez pokoleniowe, na światopoglądowych kończąc. Nic w tym dziwnego, wychowywaliśmy się w zupełnie różnych Polskach, ulegaliśmy całkiem różnym okolicznościom. Gdybym miała to wszystko analizować, musiałabym stwierdzić, że nigdy się z nim nie zgadzałam, choć raczej nie powinnam podejmować się ocen: dzieląca nas przepaść pokoleniowa wyklucza, w moim mniemaniu, pewnego rodzaju porównania.

Kilka tygodni temu, już w lipcu, dowiedziałam się o jego śmierci. Dziwne to jest wrażenie: dowiadywać się, że odszedł ktoś, kogo jednocześnie znało się i nie znało. Bo przecież nie była to nawet znajomość oparta na wymianie wirtualnych wiadomości.

W całą tę sprawę, dość w sumie osobistą, wkracza internet. Od pewnego czasu Facebook sugeruje mi dodanie do znajomych zmarłego Bogusława. Bo przecież mamy całą grupę wspólnych znajomych. Trochę to upiorne i jakieś takie nie bardzo. Zajrzałam na jego profil: ostatni wpis pochodzi z 1 lipca. 2 dni później jego autor już nie żył.

czwartek, 15 lipca 2010

Amsterdam - wrażenia z włóczęgi

Wyjazd do Holandii był wypadem nieco spontanicznym i bez wcześniejszego, głębszego przygotowania. Takim też okazał się sam pobyt w Amsterdamie - nieco chaotyczny, chciałoby się powiedzieć: rozlazły. Ale chaotyczny i rozlazły w cudowny sposób.

Znajomi z Krakowa, którzy w Holandii mieszkają już dość długo, zdziwili się, gdy porównaliśmy Amsterdam do Krakowa. Owszem, rożnice są - już samej "czerwonej dzielnicy", z czerwonymi lampami i niemal nagimi paniami oferującymi usługi zza szyb znajdujących się bezpośrednio przy ulicy budynków w Krakowie z pewnością nie znajdziemy. W Krakowie żaden napis nie zaprosi nas do zapalenia marihuany w którejś z kawiarni. A i sex shopy takie jakby bardziej ukryte, mniej obecne, objawiające się zaledwie napisem na szyldzie. Jeśli chodzi o te sprawy, w Amsterdamie z pewnością jest inaczej.

Oczywiście byłam bardzo ciekawa, jak wygląda rozrywkowa część miasta. Po tygodniach spędzonych w konserwatywnej Szwajcarii wewnętrzne szaleństwo domagało się prawa głosu. Inna sprawa, że choć wiedziałam, iż lekkie narkotyki są w Holandii legalne, nie przypuszczałam, że są wręcz promowane. Zapach "trawki" dolatywał z wnętrz licznych, mijanych kilka razy dziennie Coffee Shopów. Dookoła uśmiechnięte twarze. Wszechobecny język angielski. I to poczucie wolności, młodości - niekoniecznie na siłę, niekoniecznie w formie mogącej uchodzić za wyuzdaną. Było mi dobrze, swobodnie. I przypomniałam sobie czasy krakowskie, włóczenie się po knajpach na Kazimierzu do trzeciej nad ranem, powroty nocnymi autobusami, a w lepszych czasach - taksówkami. Pamiętam niedzielny poranek, gdy do domu dotarliśmy już po świcie.

Mój Amsterdam miał sporo z tamtego klimatu. Bardzo szybko odkryliśmy, że okoliczne knajpki są czynne do późnych godzin nocnych. W wielu serwowano belgijskie piwa za cenę zdecydowanie bardziej przystępną niż szwajcarskie piwo w Szwajcarii. Zatem: długie, upalne godziny spędzone nad zimnym piwem. Wcześniej: spacery nad kanałami. Muzea. Świetne obiady (bynajmniej nie holenderskie, dopiero ostatniego dnia skusiliśmy się na "Dutch pancakes", w moim wydaniu na ostro). I mnóstwo pomarańczowego koloru, bo przecież w niedzielę był finał mistrzostw świata w piłce nożnej.

Na każdym kroku - rowery. W Amsterdamie widziałam ich zdecydowanie więcej niż samochodów. Konieczność usuwania się z drogi dzwoniącym użytkownikom jednośladów szybko przestała drażnić. Pozostał zachwyt tym, że siedząc w knajpce na rogu o pierwszej w nocy wciąż widziałam mijające mnie tabuny rowerzystów.

Byłam zachwycona wizytą w Rijksmuseum. Nie należę do fanów zwiedzania tego typu przybytków - w mieście wolę chłonąć jego klimat niż przeglądać zamknięte w czterech ścianach świadectwa historii. Może to dlatego, że rzadko zdarzało mi się trafić na wystawę, która naprawdę by mnie zainteresowała. W przypadku Rijksmuseum było inaczej: naprawdę bogate zbiory pogrupowano tematycznie i opisano w sposób na tyle zajmujący, że absolutnie nie żałuję spędzonych tam godzin. A "The Night Watch" widziane na żywo naprawdę robi ogromne wrażenie.

Podczas dwóch i pół dnia spędzonych w Amsterdamie nie zdążyłam zobaczyć wielu ciekawych miejsc. Za to odpoczęłam, znalazłam w sobie jakiś zagubiony fragment szczęście i radości. Było mi dobrze, tak po prostu. Luźno. Swobodnie. I może tylko przechodnie uśmiechający się do mnie "tak po prostu" byli lekko stresujący.

poniedziałek, 12 lipca 2010

"Wardęga". Podróż do Polski mniej znanej zakończona czytelniczym dylematem

Książkę zatytułowaną "Wardęga. Opowieści z pobocza drogi" autorstwa Lechosława Herza odkładam z lekkim zakłopotaniem. Nie potrafię jej do końca zaszufladkować. Ba, nie jestem nawet pewna, czy książka mi się podobała.

Przez około trzysta stron tekstu autor oprowadza nas po polskiej (i nie tylko, zajrzymy też na Słowację) prowincji, ukazując ją chętnie taką, jaką była dawniej. Zagłębimy się w świat ludowych przesądów, z których wiele funkcjonuje do dziś. Poznamy zakątki Puszczy Kampinoskiej, małych wiosek Mazowsza, o których nie przeczytamy w typowym przewodniku. Chwilami autor sięgnie po historię, wspominając czasy Polski szlacheckiej i tej późniejszej, z lat zaborów. Urocze opowieści o polskich dworkach, z których niektóre już nie istnieją, wiele innych zaś ulega od lat stopniowej dewastacji, wspomnienia naszych twórców, opiewających w swej twórczości polskie krajobrazy, warte uwagi miejsca czy zdarzenia - wszystko to stanowi swoistą lekcję historii przedstawioną z uczuciem i sporą dawką sentymentu.

Czytelnik ma wrażenie, że cała ta książka stanowi swego rodzaju podróż sentymentalną do lat młodości: czy to do zdarzeń i obrazów oglądanych oczyma autora, czy do wartości, dzieł sztuki, do których piszący czuje sentyment. To trochę jak podróż do czyjegoś intelektualnego świata: podróż przyjemna, pouczająca i niekiedy zaskakująca, bowiem Herz potrafi pisać o maleńkiej mazowieckiej wiosce w taki sposób, że czytelnik rzeczywiście czuje jej klimat i rozumie zachwyt piszącego. Mocną stroną książki jest to, że osobiste sentymenty ubierane są w otoczkę historyczną czy literacką. Wydarzenia, postaci miejsca - nic nie jest tu zawieszone w próżni.

Bardzo podobała mi się historia Opinogóry - miejsca bliskiego sercu polskiego poety, Zygmunta Krasińskiego. Historia prawdziwa, do złudzenia przypominająca literacką fikcję, opowiedziana w sposób prosty, niemal gawędziarski, trafia do czytelnika.

Lektura "Wardęgi" była dla mnie miejscami nieco kłopotliwa. Czasami raził mnie język autora (powtórzenia), chwilami zniechęcało jego podejście do opisywanej rzeczywistości, które aż kusiło, by podsumować je krótkim "bo kiedyś to było dobrze, a dziś jest źle". O ile osobisty, sentymentalny stosunek do przedstawianych miejsc i postaci jest zaletą książki, o tyle prywatne komentarze odnoszące się do współczesności (kilkakrotnie podczas czytania "Wardęgi" dowiedziałam się, że obecnie siedzi się głównie przed telewizorem. Pisząc to dokonuję pewnego uproszczenia, ale faktem jest, że moją czytelniczą i historyczno-literacką wrażliwość nieco to uraziło) burzą przyjemność lektury.

Książka, wydana przez wydawnictwo Iskry, ilustrowana jest dość bogato zdjęciami zrobionymi przez samego autora. I choć on sam na kartach jednego z rozdziału krytykował zjawisko kolorowych zdjęć, to w obrazach przedstawianych w "Wardędze" brakowało mi właśnie kolorów, pasujących do klimatu opisywanych miejsc. Nie twierdzę, że problem tkwi w samych barwach - być może warto się było pokusić o zdjęcia większe, bardziej przemawiające do czytelniczej wrażliwości. Fotografie w postaci takiej, w jakiej widzi je czytelnik, nie zachęcają.
Czy warto przeczytać "Wardęgę"? Oczywiście. Książka przekazuje wiedzę ciekawą, nieco niszową, przedstawioną w ciekawej, przystępnej formie. To pozycja bardzo dobrze nadająca się na spokojną lekturę któregoś z letnich wieczorów.
____________________
Książka Wardęga. Opowieść z pobocza drogi została opublikowana (i udostępniona do recenzji) przez Wydawnictwo Iskry.

Recenzja ukazała się w serwisie http://www.lekturyreportera.pl/

środa, 7 lipca 2010

Sąsiad nocną porą

Z sąsiadami jest trochę tak jak z rodziną: nie mamy do końca wpływu na to, kto się wśród nich znajdzie. Najbardziej lubię takich sąsiadów, o których istnieniu musimy sobie przypominać dopiero wtedy, gdy mijamy się na schodach i mówimy sobie "dzień dobry". Mój nowy "Nachbar", którego balkon graniczy z moim, nie daje jednak o sobie zapomnieć. I tak naprawdę nie wiem do końca, co powinnam o nim myśleć.

Kilka tygodni temu, kiedy byłam w Krakowie, Dawid napisał mi o sąsiedzie, który odwiedził go z prośbą o udostępnienie mu hasła do naszego wi-fi. Podobno jest tu nowy, nie załatwił jeszcze wszystkich dokumentów i nie może póki co mieć "swojego" internetu. Sprawa dość prosta i banalna, ciekawe natomiast było to, że gość przyszedł w tej sprawie około 2 w nocy. Co prawda zachęcić go miał fakt, że świeciło się u nas światło, no ale...

Kolejny raz sąsiad wykazał się już większym poczuciem taktu i przyszedł o 23.30. Najpierw dzwonił domofonem (myśleliśmy na początku, że to jakaś pomyłka, bo kto o tej porze spodziewa się gości?), potem pukał w nasz balkon. Znów chodziło o hasło. No i jakoś tak wyszło, że znów je udostępniliśmy, obiecując sobie jakoś rozwiązać tę sprawę.

Przez ostatni miesiąc sąsiad się nie pojawiał. Od czasu do czasu korzystał z hasła do internetu, ale osobiście nie przychodził. Aż do wczoraj. Było już po 23, a ja chodziłam w koszuli nocnej. Gdy zadzwonił domofon, zamknęłam się z kotami w innym pokoju, a Dawid poszedł otworzyć drzwi. Wizyta trwała krótko, może 2-3 minuty. Tym razem nie chodziło o internet. Sąsiad wyjaśnił, że zapomniał z domu klucza i teraz nie ma jak tam wrócić. Pomyślał zatem, że mógłby przejść z naszego balkonu na swój. Na wysokości drugiego piętra.

Po chwili zastanowienia doszłam mimo wszystko do wniosku, że nas sąsiad może mieć o nas podobne zdanie, jak my o nim: że jesteśmy nieco dziwni. No bo powiedzcie sami: siedzą po nocach, z ich mieszkania docierają dźwięki mordowanych istot (znów gramy w World of Warcraft), a pokój, który gość wczoraj zobaczył, był wyposażony w dwa spore drapaki dla kotów, mnóstwo kolorowych myszek rozrzuconych po podłodze (kotów natomiast nie widział - siedziały ze mną w innym pokoju), sheeshę, opakowanie po butelce porto... 

Być może warto by było poznać tego sąsiada bliżej, skoro już udało mi się ustalić, że fakt iż funkcjonuje w godzinach nocnych nie skreśla go tak do końca z listy normalnych ludzi (inaczej musiałabym z tej listy skreślić siebie). Jak myślicie, czy wpadnięcie do niego któregoś dnia mniej więcej o północy i zaproszenie na kieliszek porto będzie na miejscu? Daleko przecież nie ma. Może się tutaj dostać przechodząc przez barierkę balkonu.

poniedziałek, 5 lipca 2010

O politycznej (nie) tolerancji

Ktoś kiedyś powiedział mi, że zwykle nie lubimy tego, czego nie rozumiemy. Teoria ta sprawdza się w przypadku mojego stosunku do trwających właśnie mistrzostw świata w piłce nożnej: nie wpadam w ekscytację z powodu kolejnych spotkań, nie wiem do końca które drużyny jeszcze nie odpadły. Oglądając mecz pewnie nie poznałabym spalonego. Wszystko to nie spędza mi snu z powiek i pocieszam się, że piłka nożna ma tylu fanów na całym świecie, że ja do nich należeć nie muszę. 

Do rzeczy, których nie lubię, należą również wybory, czy to prezydenckie, czy parlamentarne. Choć z prawa oddania głosu korzystam zawsze, towarzysząca wszelkim kampaniom gorączka przyprawia mnie o ból głowy. Najchętniej na te kilka tygodni zamknęłabym się w swoich własnych czterech ścianach i po całych dniach grała w Warcrafta albo czytała książki z akcją toczącą się w XIX bądź wcześniejszym wieku - tak żeby nie było ryzyka zahaczenia o jakieś współczesne skojarzenia. Chodzi głównie o to, by nie rozmawiać z ludźmi, nie czytać ich wypowiedzi, nie dawać się wkręcić w dyskusję. 

Czasem wydaje mi się, że podczas kampanii wyborczej ludzi coś opętuje. I to niezależnie od opcji politycznej. To chyba jedyna sytuacja, w której tak bardzo jesteśmy skłonni do obrzucania błotem innych. Ludzie zachowują się tak, jakby kandydatów i ich otoczenie znali na wylot, zupełnie jakby byli kumplami, a najlepiej - członkami jednej paczki, która usiłuje mentalnie zgładzić bandę przewnika. O dyskusji na argumenty zazwyczaj nie ma mowy - zupełnie jakby merytoryka nikogo w tej kwestii nie interesowała. W związku z tym zupełnie się nie dziwię jałowości wystąpień polityków. Dla ich zwolenników i przeciwników ważniejszy jest bowiem chyba stan cywilny, wyznanie bądź ilość posiadanych dzieci kandydujących niż to, co jego wygrana bądź przegrana może faktycznie oznaczać. 

Ostatnia kampania prezydencka była chyba najgorsza ze wszystkich, które obserwowałam. Niektóre dyskusje na forach czytałam wręcz z zaskoczeniem. I to nie dlatego, że niektórych nie podejrzewałam o sympatyzowanie z jedną czy drugą opcją polityczną.

Zaskakuje mnie, że w kraju, w którym tak często dochodzi do nawoływań o tolerancję, jesteśmy tak bardzo stronniczy. Chcemy akceptacji dla danych grup społecznych (charakterystycznych pod względem wyznania, stanu zdrowia, wykształcenia, orientacji seksualnej), czasem potrafimy nawet o tym rozmawiać, ale gdy chodzi o politykę, wszyscy biorą się za łby. Zupełnie tak, jakbyśmy zapominali, że każdy z nas jest inny od reszty, ma własne potrzeby, poglądy, przeżycia, które determinują wybór podczas głosowania.  I zamiast dyskusji o tym, co jest w tym wszystkim ważne (a chyba każdy z nas jakieś poglądy na otaczającą go rzeczywistość - nie polityczną, mam na myśli codzienne życie w Polsce - ma), zaczyna się walka na argumenty w postaci grubej żony, kuwety kota Alika, poglądów na polowania, głupoty bądź naiwności związanej z tym że głosuje się na tego czy tamtego czy... patriotyzmu.

No właśnie, patriotyzm. Jest środek nocy a ja wśród swoich znajomych na Facebooku obserwuję wzmożoną aktywność. Kolejne osoby deklarują oczekiwanie do 3 w nocy, kiedy mają zostać ogłoszone wyniki na podstawie danych 90 proc. komisji wyborczych. Większość tych ludzi idzie rano do pracy. Wśród nich są zwolennicy obu panów zainteresowanych dziś objęciem najważniejszego urzędu w Polsce. Te ich deklaracje o czekaniu do 3 są na swój sposób wzruszające poprzez zaangażowanie i mimo wszystko pewną formę poświęcenia.

Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy wszyscy głosować na jednego kandydata. Jesteśmy krajem różnych ludzi, o różnych potrzebach i poglądach. Ciekawy obraz daje kwestia tego, jak głosy dzielą się w poszczególnych miejscach w Polsce. Jeśli mówi się o tym, że na Kaczyńskiego głosuje głównie wieś, jego wyborcom przypina się łatkę zacofania. Nie mówi się zbyt wiele natomiast o innej interpretacji tego faktu: że jest coś, co ludziom z mniejszych ośrodków każe na tego kandydata głosować. Coś, czego nie spodziewają się dostać od jego rywala. Mam wrażenie, że zamiast wyciągania wniosków z tego typu statystyk tworzy się z nich swego rodzaju narzędzie do bardziej lub mniej bezpośredniego wykpiwania "przeciwnika". Konia z rzędem temu, kto wskaże mi kogoś (poza daną klasą polityczną, rzecz jasna), kto na tym zyskuje.