poniedziałek, 5 lipca 2010

O politycznej (nie) tolerancji

Ktoś kiedyś powiedział mi, że zwykle nie lubimy tego, czego nie rozumiemy. Teoria ta sprawdza się w przypadku mojego stosunku do trwających właśnie mistrzostw świata w piłce nożnej: nie wpadam w ekscytację z powodu kolejnych spotkań, nie wiem do końca które drużyny jeszcze nie odpadły. Oglądając mecz pewnie nie poznałabym spalonego. Wszystko to nie spędza mi snu z powiek i pocieszam się, że piłka nożna ma tylu fanów na całym świecie, że ja do nich należeć nie muszę. 

Do rzeczy, których nie lubię, należą również wybory, czy to prezydenckie, czy parlamentarne. Choć z prawa oddania głosu korzystam zawsze, towarzysząca wszelkim kampaniom gorączka przyprawia mnie o ból głowy. Najchętniej na te kilka tygodni zamknęłabym się w swoich własnych czterech ścianach i po całych dniach grała w Warcrafta albo czytała książki z akcją toczącą się w XIX bądź wcześniejszym wieku - tak żeby nie było ryzyka zahaczenia o jakieś współczesne skojarzenia. Chodzi głównie o to, by nie rozmawiać z ludźmi, nie czytać ich wypowiedzi, nie dawać się wkręcić w dyskusję. 

Czasem wydaje mi się, że podczas kampanii wyborczej ludzi coś opętuje. I to niezależnie od opcji politycznej. To chyba jedyna sytuacja, w której tak bardzo jesteśmy skłonni do obrzucania błotem innych. Ludzie zachowują się tak, jakby kandydatów i ich otoczenie znali na wylot, zupełnie jakby byli kumplami, a najlepiej - członkami jednej paczki, która usiłuje mentalnie zgładzić bandę przewnika. O dyskusji na argumenty zazwyczaj nie ma mowy - zupełnie jakby merytoryka nikogo w tej kwestii nie interesowała. W związku z tym zupełnie się nie dziwię jałowości wystąpień polityków. Dla ich zwolenników i przeciwników ważniejszy jest bowiem chyba stan cywilny, wyznanie bądź ilość posiadanych dzieci kandydujących niż to, co jego wygrana bądź przegrana może faktycznie oznaczać. 

Ostatnia kampania prezydencka była chyba najgorsza ze wszystkich, które obserwowałam. Niektóre dyskusje na forach czytałam wręcz z zaskoczeniem. I to nie dlatego, że niektórych nie podejrzewałam o sympatyzowanie z jedną czy drugą opcją polityczną.

Zaskakuje mnie, że w kraju, w którym tak często dochodzi do nawoływań o tolerancję, jesteśmy tak bardzo stronniczy. Chcemy akceptacji dla danych grup społecznych (charakterystycznych pod względem wyznania, stanu zdrowia, wykształcenia, orientacji seksualnej), czasem potrafimy nawet o tym rozmawiać, ale gdy chodzi o politykę, wszyscy biorą się za łby. Zupełnie tak, jakbyśmy zapominali, że każdy z nas jest inny od reszty, ma własne potrzeby, poglądy, przeżycia, które determinują wybór podczas głosowania.  I zamiast dyskusji o tym, co jest w tym wszystkim ważne (a chyba każdy z nas jakieś poglądy na otaczającą go rzeczywistość - nie polityczną, mam na myśli codzienne życie w Polsce - ma), zaczyna się walka na argumenty w postaci grubej żony, kuwety kota Alika, poglądów na polowania, głupoty bądź naiwności związanej z tym że głosuje się na tego czy tamtego czy... patriotyzmu.

No właśnie, patriotyzm. Jest środek nocy a ja wśród swoich znajomych na Facebooku obserwuję wzmożoną aktywność. Kolejne osoby deklarują oczekiwanie do 3 w nocy, kiedy mają zostać ogłoszone wyniki na podstawie danych 90 proc. komisji wyborczych. Większość tych ludzi idzie rano do pracy. Wśród nich są zwolennicy obu panów zainteresowanych dziś objęciem najważniejszego urzędu w Polsce. Te ich deklaracje o czekaniu do 3 są na swój sposób wzruszające poprzez zaangażowanie i mimo wszystko pewną formę poświęcenia.

Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy wszyscy głosować na jednego kandydata. Jesteśmy krajem różnych ludzi, o różnych potrzebach i poglądach. Ciekawy obraz daje kwestia tego, jak głosy dzielą się w poszczególnych miejscach w Polsce. Jeśli mówi się o tym, że na Kaczyńskiego głosuje głównie wieś, jego wyborcom przypina się łatkę zacofania. Nie mówi się zbyt wiele natomiast o innej interpretacji tego faktu: że jest coś, co ludziom z mniejszych ośrodków każe na tego kandydata głosować. Coś, czego nie spodziewają się dostać od jego rywala. Mam wrażenie, że zamiast wyciągania wniosków z tego typu statystyk tworzy się z nich swego rodzaju narzędzie do bardziej lub mniej bezpośredniego wykpiwania "przeciwnika". Konia z rzędem temu, kto wskaże mi kogoś (poza daną klasą polityczną, rzecz jasna), kto na tym zyskuje.

1 komentarz:

  1. Na Kaczynskiego glosuja i bogaci, i wyksztalceni ale sie do tego nie przyznaja. Faktycznie ze kazde wybory sa wazne dla partii politycznych a media to nakrecaja.
    W Polsce nie ma nawolywan o tolerancje, jest brak tolerancji i to nawet wsrod ludzi z wyzszym wyksztalceniem.
    Zgadzam sie, ze najlepiej wyjdziemy jesli sobie ksiazke poczytamy:-) I ciesze sie, ze nareszcie prezydent jest wyzszy ode mnie:-)

    OdpowiedzUsuń