czwartek, 15 lipca 2010

Amsterdam - wrażenia z włóczęgi

Wyjazd do Holandii był wypadem nieco spontanicznym i bez wcześniejszego, głębszego przygotowania. Takim też okazał się sam pobyt w Amsterdamie - nieco chaotyczny, chciałoby się powiedzieć: rozlazły. Ale chaotyczny i rozlazły w cudowny sposób.

Znajomi z Krakowa, którzy w Holandii mieszkają już dość długo, zdziwili się, gdy porównaliśmy Amsterdam do Krakowa. Owszem, rożnice są - już samej "czerwonej dzielnicy", z czerwonymi lampami i niemal nagimi paniami oferującymi usługi zza szyb znajdujących się bezpośrednio przy ulicy budynków w Krakowie z pewnością nie znajdziemy. W Krakowie żaden napis nie zaprosi nas do zapalenia marihuany w którejś z kawiarni. A i sex shopy takie jakby bardziej ukryte, mniej obecne, objawiające się zaledwie napisem na szyldzie. Jeśli chodzi o te sprawy, w Amsterdamie z pewnością jest inaczej.

Oczywiście byłam bardzo ciekawa, jak wygląda rozrywkowa część miasta. Po tygodniach spędzonych w konserwatywnej Szwajcarii wewnętrzne szaleństwo domagało się prawa głosu. Inna sprawa, że choć wiedziałam, iż lekkie narkotyki są w Holandii legalne, nie przypuszczałam, że są wręcz promowane. Zapach "trawki" dolatywał z wnętrz licznych, mijanych kilka razy dziennie Coffee Shopów. Dookoła uśmiechnięte twarze. Wszechobecny język angielski. I to poczucie wolności, młodości - niekoniecznie na siłę, niekoniecznie w formie mogącej uchodzić za wyuzdaną. Było mi dobrze, swobodnie. I przypomniałam sobie czasy krakowskie, włóczenie się po knajpach na Kazimierzu do trzeciej nad ranem, powroty nocnymi autobusami, a w lepszych czasach - taksówkami. Pamiętam niedzielny poranek, gdy do domu dotarliśmy już po świcie.

Mój Amsterdam miał sporo z tamtego klimatu. Bardzo szybko odkryliśmy, że okoliczne knajpki są czynne do późnych godzin nocnych. W wielu serwowano belgijskie piwa za cenę zdecydowanie bardziej przystępną niż szwajcarskie piwo w Szwajcarii. Zatem: długie, upalne godziny spędzone nad zimnym piwem. Wcześniej: spacery nad kanałami. Muzea. Świetne obiady (bynajmniej nie holenderskie, dopiero ostatniego dnia skusiliśmy się na "Dutch pancakes", w moim wydaniu na ostro). I mnóstwo pomarańczowego koloru, bo przecież w niedzielę był finał mistrzostw świata w piłce nożnej.

Na każdym kroku - rowery. W Amsterdamie widziałam ich zdecydowanie więcej niż samochodów. Konieczność usuwania się z drogi dzwoniącym użytkownikom jednośladów szybko przestała drażnić. Pozostał zachwyt tym, że siedząc w knajpce na rogu o pierwszej w nocy wciąż widziałam mijające mnie tabuny rowerzystów.

Byłam zachwycona wizytą w Rijksmuseum. Nie należę do fanów zwiedzania tego typu przybytków - w mieście wolę chłonąć jego klimat niż przeglądać zamknięte w czterech ścianach świadectwa historii. Może to dlatego, że rzadko zdarzało mi się trafić na wystawę, która naprawdę by mnie zainteresowała. W przypadku Rijksmuseum było inaczej: naprawdę bogate zbiory pogrupowano tematycznie i opisano w sposób na tyle zajmujący, że absolutnie nie żałuję spędzonych tam godzin. A "The Night Watch" widziane na żywo naprawdę robi ogromne wrażenie.

Podczas dwóch i pół dnia spędzonych w Amsterdamie nie zdążyłam zobaczyć wielu ciekawych miejsc. Za to odpoczęłam, znalazłam w sobie jakiś zagubiony fragment szczęście i radości. Było mi dobrze, tak po prostu. Luźno. Swobodnie. I może tylko przechodnie uśmiechający się do mnie "tak po prostu" byli lekko stresujący.

2 komentarze:

  1. Uwielbiam Amsterdam :-) jedyne co mnie irytowało to ten oranż wszędzie :P
    Muzeum faktycznie bardzo warte odwiedzenia :* Może kiedyś się tam razem wybierzemy. Omajgad ale by było :D

    OdpowiedzUsuń
  2. To by było groźne :D Ale pomysł całkiem dobry ;)

    OdpowiedzUsuń