poniedziałek, 22 lutego 2010

Po weekendzie w Krakowie

Weekend w Krakowie był całkiem niezłym pomysłem, choć miałam moment wahania: czy naprawdę chcę poświęcić dwa wolne dni i nie tylko przyjemnie spędzić czas, ale i podjąć ryzyko, że wcale tak przyjemnie nie będzie, a połowę tego czasu spędzę na dworcach PKP w oczekiwaniu na opóźniony pociąg? To był zresztą tylko jeden ze scenariuszy. Bogata w doświadczenia, jakimi poskutkowało korzystanie z usług PKP podczas ostatniej zimy wiedziałam, że mogę się równie dobrze spodziewać podróży w pociągu częściej stojącym niż jadącym, w dodatku pozbawiona możliwości skorzystania z toalety. Postanowiłam zaryzykować i całkiem słusznie: dojechałam zgodnie z rozkładem (w przypadku powrotu nie było już tak dobrze, był wypadek i pociąg stał w Brwinowie o wiele dłużej, niż bym tego chciała), miło spędziłam czas, a poza tym odpoczęłam i odebrałam firmową korespondencję na tylko jednym z trzech kont. Nieźle, prawda? 

Udało mi się kilka innych rzeczy. Po pierwsze, poszłam z Dawidem na sushi, za którym zatęskniłam kilka dni temu podczas rozmowy z koleżanką z pracy, deklarującą się jako osoba, która osobiście za sushi nie przepada. Po drugie, napiłam się cynamonowego wina. Po trzecie, spędziłam kilka ładnych godzin na Kazimierzu, pozwalając zarobić na mnie dwóm sympatycznym knajpkom i właścicielowi punktu, w którym kupiłam zapiekankę. Po czwarte, posegregowałam trochę starych papierów, poświęcając nieco za dużo czasu na dokładne przejrzenie starych zdjęć, wykonananych głównie podczas studenckich imprez jakieś osiem lat temu. Znalazłam też dwa stare pamiętniki, jeden z czasów klasy maturalnej, drugi upamiętniający pierwszy rok moich studiów w Krakowie. Pooglądałam, poczytałam i stwierdziłam, że to moje życie było całkiem ciekawe. Po piąte, udało się nam uniknąć spotkania z sąsiadką, która od dobrych trzech lat regularnie oskarża nas o to, że zalewamy jej mieszkanie, również w okresach, gdy nikogo nie ma u nas w domu. Co prawda spędziłam za dużo czasu na nerwowym wypatrywaniu spóźniającego się tramwaju (w Warszawie interesujące mnie połączenia są znacznie częstsze, podobnie w Zurychu, gdzie do sprawy dochodzi perfekcyjna punktualność środków komunikacji, do której niestety udało mi się przyzwyczaić), ale moknięcie na przystanku pod krakowskim niebem również miało swój urok. 

Nie wiem, czy życie w Warszawie jest lepsze niż to w Krakowie. Na pewno pod niektórymi względami jest lepiej zorganizowane. W moim przypadku jest też względnie proste - do pracy idę pieszo piętnaście minut, zamiast czterdziestopięciominutowej podróży komunikacją miejską (codzienne doświadczenie z Krakowa). Nie do końca również zgadzam się z opinią, jakoby życie w stolicy było przesadnie szybkie. Dużo większe tempo pamiętam z czasów krakowskich, kiedy każdego dnia wysiadałam wraz z tłumem ludzi pod jednym z biurowców, a pół godziny przeznaczone na zjedzenie obiadu było doliczane do czasu mojej pracy, bez względu na to, czy je wykorzystałam na odejście od biurka, czy nieprzerwanie pracowałam. Chyba wciąż jest nieco drożej, ale z każdą wizytą w Krakowie stwierdzam, że i w tym jest coraz mniej prawdy. Pewnie jak zwykle punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ja swój punkt przeniosłam właśnie z powrotem do Warszawy, którą przez ostatnie pół roku udało mi się całkiem polubić.

1 komentarz: