Kiedy wczoraj po dłuższym, wieczornym spacerze wstąpiłam na moment do swojego miejsca pracy (które czasem pełni dla mnie funkcję herbaciarni, jako że kolekcjonuję w szufladach różne aromaty - jakimś cudem mam tam tego o wiele więcej, niż w domu), powitała mnie ważna wiadomość: właśnie zdobyliśmy złoty medal na XXI Igrzyskach Olimpijskich w Vancouver.
To było wczoraj, a radość narodowa trwa do dziś. O Justynie Kowalczyk możemy przeczytać praktycznie w każdym serwisie informacyjnym. Pod artykułami na temat jej triumfu liczni forumowicze dają upust swej radości. Rozmawiający ze sobą na żywo ludzie opowiadają swoje wrażenia z oglądanych zawodów. Ba, duża część moich znajomych ustawiła sobie chwalące Justynę opisy prawie wszędzie tam, gdzie się dało. O połowie z nich nie wiedziałam nawet, że lubią narciarstwo, ale przecież nigdy nie jest tak, że wie się o innych wszystko.
Na czym polega mój problem? Cieszę się przecież, że polska reprezentacja ten złoty medal zdobyła. Zawsze to miłe, nawet jeśli człowiek sam do tego triumfu ręki nie przyłożył. Tyle, że mnie narciarstwo w ogóle nie interesuje. Fascynacja tą dyscypliną sportu, zwłaszcza w wydaniu biernym, polegającym na kibicowaniu naszej zawodniczce, jest mi zupełnie obca. I choćbym nie wiem jak się starała, nie zdołam wykrzesać teraz w sobie Justynomanii. Nie dam rady i już!
Wobec radości, jaka przepełniła naród, z przerażeniem myślę o tym, jak wielu jest polskich medalistów, o których pewnie w ogóle nawet nie słyszałam. Jeśli chodzi o sporty zimowe, potrafię kilkoro wymienić. Przy sportach letnich zaczynają się jednak poważne schody. Kilka nazwisk nasuwa mi się na myśl, ale kiedy próbuję je analizować, dopadają mnie wątpliwości, czy na pewno zdobyli oni coś na jakichś igrzyskach, czy może po prostu byli nieźli? A może wygrali jakieś mistrzostwa świata?
Zdecydowanie nie nadaję się na kibica sportowego. Kiedyś co prawda, na początku pasma sukcesów Adama Małysza, oglądałam prawie wszystkie zawody związane z Pucharem Świata, ale nawet wtedy nie kibicowałam Adasiowi, tylko Japończykom. Kręciły mnie ich nazwiska. Nawet kupiłam sobie z tej okazji rozmówki polsko-japońskie.
Kiedy jednak pogrzebię dokładnie w pamięci, przypominam sobie, że kiedyś obejrzałam prawie wszystkie transmitowane mecze pewnych mistrzostw świata w piłce nożnej. Miałam wtedy, zdaje się, jedenaście lat i leżałam w łóżku chora na świnkę. Ponieważ wakacje miałam i tak w plecy, pooglądałam sobie przynajmniej panów biegających za piłką. I kibicowałam Brazylii.
Tak czy siak, jestem kibicem-ignorantem. Informuję o tym w ramach usprawiedliwienia, że nie oszalałam na punkcie Justyny. Choć oczywiście serdecznie jej gratuluję.