Ok, skoro już pojechałam banałem, to przejdźmy do konkretów.
Tak, wiem - w skali światowej ten rok był do dupy. Kiepskie wieści z Polski i świata, śmierć kilku znanych osób, których twórczość w jakiś tam sposób była dla mnie ważna, totalne rozczarowanie ludźmi, ich ocenami i wyborami - wszystko to sprawiło, że kilka spraw musiałam sobie na nowo poukładać i przewartościować. Pod niektórymi względami mam wrażenie, że otrzymałam ekspresowy kurs dorastania, na który świat wysłał mnie bez mojej zgody.
Jakby na przekór temu wszystkiemu sprawy osobiste układały mi się aż za dobrze. Było trochę tak, jakby nasza rodzina po prostu realizowała kolejne punkty z wishlisty. Zaczynam wierzyć, że czasem naprawdę jest tak, że jeśli się czegoś chce, to po prostu trzeba się za to wziąć. A może to po prostu sposób świata na wynagrodzenie mi tego wszystkiego, o czym wspomniałam w poprzednim akapicie? Tak czy siak, jest dobrze.
A teraz spróbuję to jakoś ubrać w punkty.
2. 29 maja po raz ostatni wyszłam przez drzwi domu na Whisman Court w Mountain View w stanie Kalifornia. Zrobiliśmy sobie jeszcze całą rodziną pamiątkowe zdjęcie przed dotychczasowym miejscem zamieszkania i pojechaliśmy na lotnisko w kierunku innego życia. To była najprzyjemniejsza podróż samolotem w moim życiu - w trosce o własne nerwy, którym z lataniem jest jakby nie po drodze, oraz nauczona doświadczeniem, które mówiło mi, że przez całą podróż nie zdołam zasnąć, zapłaciłam kilkanaście dolarów za dostęp do pokładowego Internetu. A co do samej przeprowadzki: nie tęsknię za Kalifornią, ale tęsknię za tamtejszymi przyjaciółmi. Macie teraz latać do Polski przez Irlandię, zrozumiano?:)
3. Najlepsze imprezy są w Żyrardowie. Zresztą to nie tylko kwestia miejsca, ale i osób. Od wakacyjnej babskiej imprezy minęło już kilka ładnych miesięcy, a ja ciągle ją wspominam. Dziewczyny, w najbliższe wakacje trzeba to powtórzyć.
4. Od sierpnia mieszkam w Irlandii i wygląda na to, że chwilę tu sobie posiedzę. Wszystko wskazuje na to, że tradycja corocznych przeprowadzek to coś, co jest już za nami. Mam piękny widok za oknem, miłych sąsiadów, powoli ale sukcesywnie powiększające się grono znajomych i dochodzącego kota (oraz dwa własne, te same od 2007 roku). W ciągu tego krótkiego czasu zdążyłam:
- boleśnie odczuć różnicę pomiędzy BER A a BER G (mogłaby powstać o tym dość zabawna notka)
- przeżyć kilka miesięcy bez dostępu do wanny (spokojnie, prysznic był, ale kto mnie dobrze zna, ten wie, że jestem bardzo wannolubna)
- zaliczyć wyciek gazu i późniejsze perypetie z urządzeniem, które miało sprawdzać, czy takiego wycieku nie ma, a jak się okazało, przy okazji zajmowało się wyczuwaniem alkoholu,
- zapisać się do bardzo fajnej biblioteki, w której można czytać książki siedząc przy przeszklonej ścianie z widokiem na morze.
5. "Własny pokój" Virginii Woolf przeczytałam kilkanaście lat temu, ale aż do grudnia tego roku nie rozumiałam w pełni, jak bardzo ta idea własnego pokoju jest ważna. Świadomość, że można sobie siąść przy swoim biurku, w osobnym pomieszczeniu, w którym wszystko stoi i leży tak, jak mnie pasuje, że można (oczywiście przy odpowiedniej organizacji różnych szczegółów rodzinnego życia) zamknąć drzwi od tego pokoju, odizolować się mentalnie i fizycznie od reszty świata i domowników jest bezcenna. Na pewne rzeczy trzeba mieć nie tylko czas, ale i miejsce.
6. W 2016 nie napisałam książki, ale zapisałam mnóstwo stron codziennymi notatkami. Wciąż piszę papierowy pamiętnik. Czasem myślę o tym, że pisanie go na komputerze miałoby sporo zalet, ale od dziecka lubię piękne bruliony zapełnione ręcznym pismem.
7. Przeczytałam 155 książek. Tradycyjnie napiszę o tym taką podsumowującą czytelniczą notkę, ale to już po sylwestrowych szaleństwach. Zarzuciłam zwyczaj pisania comiesięcznych podsumowań i to był błąd - nie wiem jak teraz przedrę się przez te 155 tytułów.
8. Zostałam mamą uczennicy. Moje najstarsze dziecko od września chodzi do szkoły, przez co rytm mojego dnia jest poukładany jak nigdy dotąd. Bliźniaki od jesieni pójdą do przedszkola. Coś się kończy, coś się zaczyna...
9. Pod pewnymi względami to był rok wychodzenia ze strefy komfortu. Zapisałam się na kurs jeżdżenia na łyżwach - szło mi fatalnie, ale cieszę się, że próbowałam (choć raz po kolejnych nieudanych zajęciach poryczałam się jak bóbr). Zrobiłam kilka kursów na Courserze (to szło mi jakby lepiej niż jazda na łyżwach), polubiłam Pythona i znienawidziłam JavaScript. Dzięki aplikacji MeetUp poszłam na spotkanie z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Było bardzo fajnie, ale trwałe przyjaźnie się z tego nie wywiązały - mam wrażenie, że większość przychodzących tam ludzi szuka przede wszystkim partnerów, z którymi mogliby mieć dzieci. Ja już mam męża i dzieci, ale brakuje mi trochę wieczornego wychodzenia na piwo. A wracając do wychodzenia ze strefy komfortu - zaczęłam trochę brzdąkać na gitarze. Wprawdzie okołoprzeprowadzkowe zamieszanie wymusiło na mnie dość długą przerwę w tym temacie, ale powoli wracam do interakcji z instrumentem.
10. Mikołaj przyniósł mi bilety na koncert Guns N' Roses. Hurra!
Jak zwykle notka podsumowująca wyszła chaotycznie i od czapy. Trudno.
Szczęśliwego Nowego Roku!