Był luty 2014 roku, a my postanowiliśmy po raz pierwszy w życiu usmażyć pączki. Poniekąd zmusiła nas sytuacja - chcieliśmy pocelebrować tłusty czwartek, a udawania, że amerykańskie donuty mogą udawać polskie pączki, mieliśmy zwyczajnie dość.
Niby wszystko wydawało się proste. Mieliśmy wszystkie składniki, odpowiednio głęboki garnek, w którym dało się zanurzać uformowane kule, nabyliśmy nawet specjalny termometr do sprawdzania temperatury oleju (przy jego zakupie upierał się oczywiście mój jak zawsze dokładny małżonek). Ok, nie mieliśmy szprycy do nadziewania naszych produktów różaną marmoladą, samą marmoladę natomiast posiadaliśmy i uznaliśmy, że wprowadzimy ją do środka jakoś inaczej (uwaga: udało się).
Nie brakowało nam też zapału, oraz - co tu ukrywać - pewnego doświadczenia kulinarnego na innych polach, w tym cukierniczym.
Jak wiadomo, pierwsze razy wychodzą czasem tak sobie. Nam jednak wyszło, nie chwaląc się, naprawdę dobrze. Mniej więcej połowa pączków miała nieco dziwny kształt, na te ładniejsze, późniejsze egzemplarze, zabrakło nam z kolei lukru, ale smakowo w zasadzie nie mieliśmy zastrzeżeń. Trochę tylko przeliczyliśmy się z czasem: jakoś tak zakładaliśmy, że cały proces potrwa mniej więcej tyle czasu co pieczenie przeciętnego ciasta, zatem do roboty wzięliśmy się około dwudziestej. Skończyliśmy o czwartej nad ranem. No, ale szczęśliwi czasu nie liczą.
Wszystko to było już dość dawno temu, a ponieważ pączki nie są jakimś stałym elementem mojego jadłospisu, to ich wspomnienie nie spędza mi snu z powiek. Ostatnio jednak temat wyszedł sam przy okazji babskiego spotkania w knajpie i postanowiłam podzielić się swoim tłustoczwartkowym doświadczeniem.
- Najgorsza sprawa była z wyrośnięciem ciasta - tłumaczyłam grupie polskich koleżanek, z których pewnie każda posiadała jakieś doświadczenia z zakresu produkcji pączków. - Wiecie, w lutym noce w Kalifornii są raczej zimne, a przepis nakazał odstawienie kul z ciasta drożdżowego w ciepłe miejsce. No więc, nie wiem jaki wy macie sposób, ale ja po prostu zrobiłam w łazience parówę: nalałam do wanny bardzo gorącej wody, postawiłam gdzieś tam blisko pączki i zamknęłam drzwi. Ślicznie wyrosły.
I tu zapadła cisza. Wpatrywało się we mnie kilka par oczu wyrażających lekkie zdziwienie i jasne było, że z moją historią było coś nie tak.
- Ty tak serio? - zapytała któraś koleżanka. Inna uprzejmie wyjaśniła:
- Bo wiesz, jak ciasto drożdżowe trzeba wstawić do ciepłego miejsca, to po prostu nagrzewa się tak trochę piekarnik i tam wstawia na chwilę to ciasto.
- Yyy... - zająknęłam się. Rozwiązanie stosowane przez koleżanki było tak bajecznie proste, że aż było mi głupio. - No dobra. Ale jeśli kiedyś będziecie chciały robić pączki i akurat zepsuje się piekarnik... to wiecie co robić.
Ba, jak ktoś dużo piecze to oprócz piekarnika może sobie w kuchni zamontować wyrastacz/ogrzewacz (nie wiem czy są już ustalone polskie nazwy na proving/warming drawer).
OdpowiedzUsuń