Wciąż pamiętam swoje dziecięce choroby. Nie należałam do dzieci tryskających zdrowiem: kiedy chodziłam do szkoły, każdy sezon jesienno-zimowy oznaczał dla mnie nadejście długich dni, a niekiedy i tygodni spędzonych w domu, w towarzystwie mnóstwa tabletek i buteleczek z syropami, spośród których wciąż pamiętam niektóre smaki, te znienawidzone, których mimo upływu lat nie zdołałam zapomnieć, i te przyjemne, tajemnicze, niekiedy wyczekiwane, ale ograniczone surowymi wytycznymi wypisującego recepty lekarza.
Tak naprawdę lubiłam chorować, przynajmniej w czasach, gdy z czystym sumieniem mogłam określać siebie mianem dziecka. Szkolna absencja do pewnego czasu nie stanowiła wielkiego problemu - materiał z łatwością nadrabiałam w domu, poza tym przepisując w domowym zaciszu zeszyty koleżanek i kolegów miałam jako taką gwarancję utrzymania estetyki zapisków. W szkole pisałam brzydko, każde narzucone odgórnie tempo było dla mnie zbyt szybkie, wydobywało na powierzchnię skazę dziecka leworęcznego, które wbrew samemu sobie postanowiło nauczyć się pisać prawą ręką, by nie wyróżniać się na tle grupy rówieśników bardziej niż to konieczne.
Lubiłam chorować, bo niczego wtedy nie musiałam, a jednocześnie otaczała mnie aura troski i opieki rodziców. Pamiętam smaki zwykłych kanapek, przełykanych przez bolące gardło. Rybne kotlety "Kapitan Igloo", które apogeum swej popularności musiały chyba przeżywać w czasie jakiegoś ciągu chorobowego w moim wydaniu, bo kojarzą mi się jako potrawa przynoszona mi do łóżka. Przedpołudnia z mamą, która zostawała ze mną czasami w domu. No i czytanie książek.
Wizyty kolegów, przynoszących mi lekcje. Kolegów, a nie koleżanek, bo tak jakoś wyszło, że moje rówieśniczki nie grały w gry komputerowe, a koledzy - owszem. Byłam wtedy taka dumna z tego zadawania się z chłopakami, czułam się co najmniej tak, jakbym miała wyrosnąć na super popularną dziewczynę. Błąd - jeśli czegoś się nauczyłam przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, to że faceci lecą na dziewczyny zachowujące się jak stereotypowe dziewczyny. A tym, z którymi się kumplują (z którymi grają w gry, piją piwo etc.), opowiadają o zawiedzionych uczuciach względem tych pierwszych.
Na ostatnią fajną chorobę zapadłam mając lat 21. Nie miałam wtedy pracy ani dzieci, były wakacje, a ja spędziłam dwa tygodnie w swoim panieńskim łóżku w mieszkaniu rodziców, pochłaniając książkę za książką. Przeczytałam wtedy Grę w klasy Cortázara i Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. I mnóstwo innych książek - doskonale pamiętam stertę rosnącą na moim stojącym obok łóżka biurku. Niby byłam już dorosła, ale rodzice zajęli się mną jak oseskiem.
Dorosłe chorowanie nie ma w sobie nic fajnego. Obniża pensję. Utrudnia zajmowanie się dziećmi (które, niespodzianka, często chorują właśnie wtedy, kiedy ich mama). Powoduje piętrzenie się zaległości w najróżniejszych sferach: zawodowych, domowych, towarzyskich. Cholera, kiedy miałam te 10 lat, dzieciaki przynosiły mi lekcje i nie było w ogóle tematu tego, że zarażam. Dziś sama ostrzegam znajomych przed bezpośrednim kontaktem ze mną, w trosce o nich samych, ich ewentualne zaległości i rodziny.
Tak, jestem chora. Właśnie zdrowieję, w towarzystwie trzech również zdrowiejących panienek w wieku od prawie dwóch do prawie pięciu lat. Dziś rano nareszcie obudziłam się bez bólu gałek ocznych, co oznaczało brak konieczności wyboru pomiędzy wzięciem leku, po których ogólne samopoczucie mocno mi się poprawi, ale za to żołądek stanie w poprzek, a dobrowolnym pozostaniem w stanie zamroczonym, za to z prawidłowo funkcjonującym układem pokarmowym.
Bo okazuje się, że i te leki, które brałam w dzieciństwie, były jakieś fajniejsze.
Ale ja tu gadu-gadu, a tak naprawdę chciałam Wam tylko powiedzieć, że chorowanie, jak się już jest dorosłym - ssie.
I tyle.
Tak naprawdę lubiłam chorować, przynajmniej w czasach, gdy z czystym sumieniem mogłam określać siebie mianem dziecka. Szkolna absencja do pewnego czasu nie stanowiła wielkiego problemu - materiał z łatwością nadrabiałam w domu, poza tym przepisując w domowym zaciszu zeszyty koleżanek i kolegów miałam jako taką gwarancję utrzymania estetyki zapisków. W szkole pisałam brzydko, każde narzucone odgórnie tempo było dla mnie zbyt szybkie, wydobywało na powierzchnię skazę dziecka leworęcznego, które wbrew samemu sobie postanowiło nauczyć się pisać prawą ręką, by nie wyróżniać się na tle grupy rówieśników bardziej niż to konieczne.
Lubiłam chorować, bo niczego wtedy nie musiałam, a jednocześnie otaczała mnie aura troski i opieki rodziców. Pamiętam smaki zwykłych kanapek, przełykanych przez bolące gardło. Rybne kotlety "Kapitan Igloo", które apogeum swej popularności musiały chyba przeżywać w czasie jakiegoś ciągu chorobowego w moim wydaniu, bo kojarzą mi się jako potrawa przynoszona mi do łóżka. Przedpołudnia z mamą, która zostawała ze mną czasami w domu. No i czytanie książek.
Wizyty kolegów, przynoszących mi lekcje. Kolegów, a nie koleżanek, bo tak jakoś wyszło, że moje rówieśniczki nie grały w gry komputerowe, a koledzy - owszem. Byłam wtedy taka dumna z tego zadawania się z chłopakami, czułam się co najmniej tak, jakbym miała wyrosnąć na super popularną dziewczynę. Błąd - jeśli czegoś się nauczyłam przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, to że faceci lecą na dziewczyny zachowujące się jak stereotypowe dziewczyny. A tym, z którymi się kumplują (z którymi grają w gry, piją piwo etc.), opowiadają o zawiedzionych uczuciach względem tych pierwszych.
Na ostatnią fajną chorobę zapadłam mając lat 21. Nie miałam wtedy pracy ani dzieci, były wakacje, a ja spędziłam dwa tygodnie w swoim panieńskim łóżku w mieszkaniu rodziców, pochłaniając książkę za książką. Przeczytałam wtedy Grę w klasy Cortázara i Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. I mnóstwo innych książek - doskonale pamiętam stertę rosnącą na moim stojącym obok łóżka biurku. Niby byłam już dorosła, ale rodzice zajęli się mną jak oseskiem.
Dorosłe chorowanie nie ma w sobie nic fajnego. Obniża pensję. Utrudnia zajmowanie się dziećmi (które, niespodzianka, często chorują właśnie wtedy, kiedy ich mama). Powoduje piętrzenie się zaległości w najróżniejszych sferach: zawodowych, domowych, towarzyskich. Cholera, kiedy miałam te 10 lat, dzieciaki przynosiły mi lekcje i nie było w ogóle tematu tego, że zarażam. Dziś sama ostrzegam znajomych przed bezpośrednim kontaktem ze mną, w trosce o nich samych, ich ewentualne zaległości i rodziny.
Tak, jestem chora. Właśnie zdrowieję, w towarzystwie trzech również zdrowiejących panienek w wieku od prawie dwóch do prawie pięciu lat. Dziś rano nareszcie obudziłam się bez bólu gałek ocznych, co oznaczało brak konieczności wyboru pomiędzy wzięciem leku, po których ogólne samopoczucie mocno mi się poprawi, ale za to żołądek stanie w poprzek, a dobrowolnym pozostaniem w stanie zamroczonym, za to z prawidłowo funkcjonującym układem pokarmowym.
Bo okazuje się, że i te leki, które brałam w dzieciństwie, były jakieś fajniejsze.
Ale ja tu gadu-gadu, a tak naprawdę chciałam Wam tylko powiedzieć, że chorowanie, jak się już jest dorosłym - ssie.
I tyle.
Ja tam nigdy nie lubiłam chorować. Bo i tak nie wyleżę w łóżku całego dnia i tak a po za tym chorowanie jest nie zdrowe i kosztuje sporo. A w ogóle to ja choć nie leżę plackiem to cały czas gdzieś biegam po lekarzach i szczerze mówiąc zazdroszczę osobom sprawnym, zdrowym, które lekarza widzą od wielkiego święta.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko!
Obniżanie pensji zależy akurat od kraju. Ale tak, owszem, chorowanie jako takie ssie. Szczęśliwie jestem odporna i b. rzadko mnie coś dopada. Trzymam kciuki za szybkie wyzdrowienie!
OdpowiedzUsuńJa lubiłam chorować, bo wtedy moja mama podawała mi wszystko do łóżka i robiła mi jajko na miękko z chrzanem - pychaaaa!!!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie: http://www.szeptyduszy.blog.onet.pl