czwartek, 19 maja 2016

Frustracja + to, czego Agatki nie lubią

Wiecie, co to jest frustracja? Frustracja to jest to, co czujesz, kiedy wyciągasz z pralki pranie i zauważasz, że wszystko oblepione jest jakimś białym paskudztwem. Spoko, upranie chusteczki higienicznej czasem się zdarza. Może tobie pranie przypadkowych rzeczy zdarza się ciut częściej niż innym. Albo może tak ci się tylko wydaje. To nie ma znaczenia. Umówmy się, że na 11 dni przed przeprowadzką z USA do Europy wszystko może wytrącić z równowagi. A upaćkane pranie nie jest chyba ostatnie na liście tego, co potencjalnie może wkurzać.

Pomyślałam sobie, że skoro już i tak jestem wkurzona, to równie dobrze mogę to wykorzystać i wyładować frustrację tu, tworząc przy okazji notkę, która od dawna już chodziła mi po głowie. Będzie to notka dość osobista, wyrażająca moje niezrozumienie dla świata, reguł w nim obowiązujących i zamieszkujących go ludzi.

Będzie o tym, czego nie lubię, choć wszyscy dookoła mnie zdają się to uwielbiać.

1) Chałwa
Po raz pierwszy zjadłam chałwę jako mała dziewczynka. Kuzynka zabrała mnie do koleżanki, od której miała "wziąć lekcje" po okresie nieobecności w szkole. Koleżanka miała dość miłą mamę, która przez całą wizytę częstowała nas chałwą. Męczyłam się całe popołudnie, posłusznie połykając kolejne podtykane mi porcje. Pamiętam uczucie ulgi, które mi towarzyszyło, gdy po tym wszystkim zakładałam buty. Oraz przerażenie, które z kolei poczułam, kiedy już wyszłyśmy z domu, a mama koleżanki wybiegła za nami, niosąc dodatkowe porcje chałwy.
Dawałam potem chałwie szansę jeszcze dwa czy trzy razy. Efekt był zawsze ten sam. Chałwa to najbardziej obrzydliwa rzecz, jaką zdarzyło mi się jeść.

2) Żarcie z food trucków
Jestem mało wybredna, jeśli chodzi o jedzenie (nawet chałwę jadłam, jak dawali...), ale oczywiście są rzeczy, które smakują mi bardziej lub mniej niż inne. I naprawdę nie rozumiem, jak można woleć posiłek food truckowy od najprostszej domowej jajecznicy. Może ja miałam do czynienia ze złymi food
truckami?

3) Chipsy
Jakiś czas temu matka koleżanki mojej córki zapytała mnie, czy ja też mam problem polegający na tym, że moje dzieci chcą ciągle jeść chipsy. Odparłam zgodnie z prawdą, że nie. Moje dzieci nie mają do czynienia z chipsami z tego prostego powodu, że ja ich nie lubię i nie kupują. Pewien wyjątek stanowią chipsy cebulowe, ale nie jest to namiętność na tyle silna, bym szperała po sklepowych półkach.

4) Kawa
Ok, tak dla towarzystwa mogę wypić. Najchętniej bez mleka, albo z bardzo małą jego ilością. Dla mnie świat gorących napojów kręci się wokół herbaty.

5) Samochody
Na ten temat mogę napisać książkę. To nie jest tak, że nienawidzę samochodów. Ja po prostu nie rozumiem fascynacji tematem. Kocham tramwaje i autobusy, nawet te zapchane, bez klimatyzacji przy trzydziestu stopniach. Jest trochę tak, jakby ta forma przemieszczania się zapewniała mi więcej swobody i anonimowości. Tę miłość do komunikacji miejskiej regularnie psują mi sny o tym, jak to jadę dokądś bez ważnego biletu. No ale.

6) Steki
Nie jestem wegetarianką, ale steki do mnie nie przemawiają. Wolę prawie każdą inną formę mięsa.

7) Buty
Znajomi każą dopisać. No fakt, ja lubię boso.

Dobra, idę sprawdzić pranie...


niedziela, 15 maja 2016

Eurowizja!

No więc ten: ja zawsze lubiłam Eurowizję. Przez całe lata, kiedy jeszcze mieszkałam w Europie transmisja z konkursu była jedną z nielicznych okazji, kiedy przypominałam sobie o fakcie posiadania telewizora. Nie ograniczałam się zresztą wyłącznie do roli widza: głosowałam na najlepsze moim zdaniem piosenki, a wśród przedstawianych przez uczestników utworów znajdowałam czasem takie, do których potem często wracałam. Przykładem mogą być piosenki Madness of Love (Raphael Gualazzi) oraz Rändajad (Urban Symphony).

Ale żeby nie było: większość muzyki prezentowanej na Eurowizji zwyczajnie mi się nie podoba. Z jakiegoś pokręconego powodu lubię te, które wyśmiewają sam konkurs oraz oczywiście te, które przeszły przez sito moich muzycznych preferencji. Całość traktuję trochę jako rodzaj kabaretu, który lubię oglądać. Najlepiej z kieliszkiem wina w dłoni. Albo miseczką lodów o smaku sernika truskawkowego, jak to miało miejsce podczas Eurowizji 2011. Może to i strata czasu (pomijając te nieliczne fajne piosenki, które jednak gdzieś tam we mnie zostają), ale raz na rok chyba można.

Odkąd mieszkam w USA, tematu Eurowizji jakoś namiętnie nie śledzę - nie ta strefa czasowa, no i nie do końca ogarniam temat oglądania stąd europejskiej TV (pewnie ma to jakiś związek z faktem, że telewizor jest u mnie urządzeniem służącym do oglądania Netfliksa). Ale wieść o tym, że Polskę będzie reprezentował Michał Szpak jakoś tam do mnie dotarła i nawet ucieszyła - wprawdzie kojarzyłam tylko jeden występ tego wokalisty, ale ponieważ chodziło o Dziwny jest ten świat Czesława Niemena, to zapamiętałam go dość dobrze.

Podczas trwania tegorocznego konkursu byłam akurat na etapie gotowania kurczaka w mleku kokosowym, ale chciwie podczytywałam kolejne doniesienia o wynikach festiwalu. No i wiecie, fajnie jest. Szpak pokazał, że śpiewać potrafi i miło, że zostało to zauważone, mimo powtarzających się od lat głosów o tym, że Polska na Eurowizji wypada kiepsko, bo nie lubią nas inne kraje.

Ale jest coś jeszcze.

Obserwując wpisy moich znajomych na Facebooku śmiem stwierdzić, że w tym roku wyjątkowo oglądanie Eurowizji nie jest obciachem. ;-) Co naprawdę mnie cieszy.

wtorek, 10 maja 2016

MacGyver w kuchni i łazience, czyli jak się robi pączki

Był luty 2014 roku, a my postanowiliśmy po raz pierwszy w życiu usmażyć pączki. Poniekąd zmusiła nas sytuacja - chcieliśmy pocelebrować tłusty czwartek, a udawania, że amerykańskie donuty mogą udawać polskie pączki, mieliśmy zwyczajnie dość.

Niby wszystko wydawało się proste. Mieliśmy wszystkie składniki, odpowiednio głęboki garnek, w którym dało się zanurzać uformowane kule, nabyliśmy nawet specjalny termometr do sprawdzania temperatury oleju (przy jego zakupie upierał się oczywiście mój jak zawsze dokładny małżonek). Ok, nie mieliśmy szprycy do nadziewania naszych produktów różaną marmoladą, samą marmoladę natomiast posiadaliśmy i uznaliśmy, że wprowadzimy ją do środka jakoś inaczej (uwaga: udało się).

Nie brakowało nam też zapału, oraz - co tu ukrywać - pewnego doświadczenia kulinarnego na innych polach, w tym cukierniczym. 

Jak wiadomo, pierwsze razy wychodzą czasem tak sobie. Nam jednak wyszło, nie chwaląc się, naprawdę dobrze. Mniej więcej połowa pączków miała nieco dziwny kształt, na te ładniejsze, późniejsze egzemplarze, zabrakło nam z kolei lukru, ale smakowo w zasadzie nie mieliśmy zastrzeżeń. Trochę tylko przeliczyliśmy się z czasem: jakoś tak zakładaliśmy, że cały proces potrwa mniej więcej tyle czasu co pieczenie przeciętnego ciasta, zatem do roboty wzięliśmy się około dwudziestej. Skończyliśmy o czwartej nad ranem. No, ale szczęśliwi czasu nie liczą.

Wszystko to było już dość dawno temu, a ponieważ pączki nie są jakimś stałym elementem mojego jadłospisu, to ich wspomnienie nie spędza mi snu z powiek. Ostatnio jednak temat wyszedł sam przy okazji babskiego spotkania w knajpie i postanowiłam podzielić się swoim tłustoczwartkowym doświadczeniem.

- Najgorsza sprawa była z wyrośnięciem ciasta - tłumaczyłam grupie polskich koleżanek, z których pewnie każda posiadała jakieś doświadczenia z zakresu produkcji pączków. - Wiecie, w lutym noce w Kalifornii są raczej zimne, a przepis nakazał odstawienie kul z ciasta drożdżowego w ciepłe miejsce. No więc, nie wiem jaki wy macie sposób, ale ja po prostu zrobiłam w łazience parówę: nalałam do wanny bardzo gorącej wody, postawiłam gdzieś tam blisko pączki i zamknęłam drzwi. Ślicznie wyrosły.

I tu zapadła cisza. Wpatrywało się we mnie kilka par oczu wyrażających lekkie zdziwienie i jasne było, że z moją historią było coś nie tak.

- Ty tak serio? - zapytała któraś koleżanka. Inna uprzejmie wyjaśniła:
- Bo wiesz, jak ciasto drożdżowe trzeba wstawić do ciepłego miejsca, to po prostu nagrzewa się tak trochę piekarnik i tam wstawia na chwilę to ciasto.
- Yyy... - zająknęłam się. Rozwiązanie stosowane przez koleżanki było tak bajecznie proste, że aż było mi głupio. - No dobra. Ale jeśli kiedyś będziecie chciały robić pączki i akurat zepsuje się piekarnik... to wiecie co robić.