wtorek, 2 lutego 2016

Eksterminacja

Dawid swoją paczkę dostał na amerykański adres. Wyjął ją pewnego dnia ze skrzynki na listy i od razu wiedział, co zawiera. Nieco zdenerwowany odłożył ją na bok i oświadczył, że będzie musiał się skontaktować z policją i prawnikami.
- Informowano mnie, że może coś takiego przyjść - tłumaczył. - Wysyłają to ludziom siedzącym na wizach. W środku jest jakiś syf, wąglik, może choroby w proszku, dość, że można umrzeć od samego oddychania nad tym.
Wzdrygnęłam się i pomyślałam z ulgą, że już za kilka tygodni nas tu nie będzie. Po kilku latach spędzonych w Kalifornii nareszcie wracamy do Europy! 

W Zurychu znaleźliśmy trzypokojowe, bardzo duże i jasne mieszkanie. Z porównaniu z tym, do czego przywykliśmy w Stanach, prowadziliśmy teraz bardzo towarzyskie życie. Pod naszym dachem niemal non stop przebywał jakiś gość. Znajomi dobrze się tu czuli, co uwalniało nas od formalnej strony tych wizyt. Bywało, że ten i ów po prostu wchodził, brał z regału książkę i siadał na kanapie, oddając się lekturze, kompletnie nie zawracając głowy gospodarzom.

Ale zachowanie jednego z regularnych gości nieco mnie niepokoiło. Ryszard P., znany polski polityk, bywał u nas niemal codziennie. Dość szybko zaczęłam odnosić wrażenie, że bardzo lubi spędzać czas w moim towarzystwie i znajdował mnóstwo wymówek, by mieć ku temu okazję. Pewnego dnia jakby nigdy nic przyszedł z siatką wypakowaną produktami spożywczymi i udawszy się do mojej kuchni zaczął gotować zupę. 

Oczyma wyobraźni widziałam się już na okładkach plotkarskich magazynów. Jako matka trzech córek średnio miałam ochotę na tego typu skandal, ale lubiłam Ryszarda. Poza tym byłam zwyczajnie ciekawa, jak się to wszystko potoczy. Mój domniemany wielbiciel dość długo ciągnął grę niedopowiedzeń i aluzji i zaczęłam się zastanawiać, czy zwyczajnie sobie czegoś nie wmówiłam.

Było jednak tyle innych spraw! Sytuacja polityczna zaczynała się robić niepewna. Spotkania z naszymi gośćmi zaczynały przybierać formę swego rodzaju konspiracji. O tym, że nawet tu nie byliśmy bezpieczni, przekonałam się pewnego popołudnia, kiedy spotkałam na klatce schodowej sąsiadkę, wyciągającą ze skrzynki pokaźnych rozmiarów paczkę.
- Proszę popatrzeć - zagadała mnie po niemiecku, z wyraźnie słowiańskim akcentem. - Niczego nie zamawiałam, może to jakaś pomyłka!
- Niech pani tego nie otwiera! - zareagowałam natychmiast. Paczkę poznałam od razu. - Czy jest pani imigrantką? Te paczki są niebezpieczne, rozsyłane są przez organizacje nazistowskie, walczące z obcokrajowcami.
- Tak, rzeczywiście - odparła przestraszona kobieta. - Jestem z Polski.
- Ja też - przyznałam. - Mieszkaliśmy przez kilka lat w Stanach, ale tam zaczęło się robić gorąco. Tuż przed powrotem do Europy mój mąż dostał identyczną paczkę. Zgłosił to na policję, pani też powinna.
- Sama nie wiem - zawahała się sąsiadka. - Wie pani, ja nie chcę zwracać na siebie żadnej uwagi...

Pewnego dnia Ryszard zaproponował mi wspólne wyjście. Z pozoru nie wyglądało to na randkę. 
- Pójdziemy do centrum handlowego - mówił. - Połazimy, pogadamy. Na ulicach może nie być bezpiecznie. Razem z nami pójdzie jeszcze kilka osób.
Zgodziłam się.

Przemierzaliśmy aleje galerii, oglądając wystawy sklepów i milcząc. Rozglądałam się z lekką ciekawością: doskonale znałam to miejsce, odwiedzałam je regularnie przed wyjazdem do Ameryki. Teraz nie czułam jednak żadnej przyjemności. Było trochę tak, jakby za każdym zakrętem mogło czaić się jakieś niebezpieczeństwo. Jakbyśmy bez przerwy byli na muszce snajpera.

I nagle ich zobaczyliśmy: grupa młodych ludzi obojga płci, tuż przed trzydziestką, ubranych w tradycyjne bawarskie stroje. Maszerowali dziarsko, śpiewając patriotyczną pieśń. Zauważywszy idącą samotnie cygańską nastolatkę, zatrzymali się i przytrzymując ją za ramiona, rozpoczęli wymierzanie ciosów. Nie chciałam na to patrzeć, ale wzrok mimowolnie wędrował mi w kierunku ten sceny. Zauważyła to jedna z oprawczyń. Zanim zdążyłam pomyśleć o ucieczce, podeszła i wymierzyła mi potężnego kopniaka. 
- Z tobą też mamy się rozprawić? - wysyczała.

Niepewnie ruszyłam przed siebie, spodziewając się, że zaraz poczuję na ramionach brutalny uścisk jakichś silnych rąk. Nic takiego nie nastąpiło. Ale nie czułam się wcale wolna: każdy kolejny krok napawał mnie strachem. Miałam wrażenie, że każdy jest już ostatnim, bo psychicznie nie będę w stanie znieść tego przerażenia. Ciągle jednak szłam. Byłam sama: przy okazji sceny z cygańską dziewczyną Ryszard i reszta moich towarzyszy gdzieś się zawieruszyła. Zza pleców dobiegały mnie szczątki rozmowy bojówkarzy.
- W najbliższym tygodniu będziemy wysyłać paczki ze sproszkowanymi chorobami do wszystkich mieszkańców tego miasta, których nazwiska kończą się na "ska" bądź "ski" - ktoś mówił. A potem nagle kroki ucichły i było tak, jakbym znalazła się w galerii zupełnie sama.
 
Chyba jestem bezpieczna, pomyślałam i odetchnęłam. Nie było przyjemnie, ale teraz mogę stąd po prostu wyjść i pójść do domu.

I wtedy usłyszałam hałas. Pod przeszklone ściany budynku zaczęły podjeżdżać czołgi, które od razu zaczęły rozpylać brązową substancję. Szybko zrozumiałam, że to trucizna. Bezradnie patrzyłam na pancerne pojazdy, obwieszone flagami ze swastyką. Czułam narastającą panikę. 

I wtedy się obudziłam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz