niedziela, 20 marca 2011

Życie jak w Simsach

Jakiś czas temu zdradziłam swoje komputerowe ideały i zaczęłam grać w Sims 3. Zdrada polegała na tym, że przez lata uważałam, że tego typu gry mnie w ogóle nie interesują. Pod wpływem chwili, podczas którejś z wizyt w Media Markt na początku tego roku, kupiłam pudełko z podstawą i jednym dodatkiem. No i wsiąkłam. Nawet przestałam płacić za Warcrafta.

Simsy uzależniają, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego. Każda gra może uzależnić, zwłaszcza jednostki tak podatne na nałogi jak ja. Dawid też się uzależnił i przez kilka tygodni porządek naszego życia był wywrócony do góry nogami. Popołudniami grałam ja, wieczorami on, przy czym te wieczory rozciągały się do jakichś strasznych godzin na granicy nocy i dnia. Konsekwentnie nie decydowaliśmy się na zakup drugiego pudełka, bo posiadając tylko jeden egzemplarz gry przynajmniej jedno z nas mogło zajmować się realnym życiem (no, może nie do końca realnym - zwykle było to czytanie). 

Po jakimś czasie w sidłach nałogu pozostałam tylko ja, przy czym udało mi się go w miarę ucywilizować - nie gram już po iks godzin dziennie, często nie gram w ogóle przez dwa-trzy dni. Nie chodzi zresztą tylko o nałóg. Ta gra przeraża mnie swoim realizmem.

Otóż w Sims 3 można mieć chłopaka/dziewczynę, można założyć rodzinę, można też np. wylecieć z pracy i obsikać się w miejscu publicznym. Wskazane jest, by w miarę dobrze kontrolować swoje życie: Sim, który się nie wyspał, będzie chodził wkurzony i może odmawiać wykonywania podstawowych czynności życiowych. Okazuje się też, że jak to w życiu realnym bywa, dużą część życia Sima zjadają wszelkie dojazdy, dojścia od-do itd. Niestety, twórcy gry nie wpadli na to, że np. jadąc metrem można czytać - ale już podczas stania na ulicy jest to jak najbardziej możliwe.

Oczywiście moje Simy tworzę trochę na swój obraz i podobieństwo. Ciemnowłosa kobieta, która jest molem książkowym i sama też coś tam pisuje. Dość szybko wpadam w sidła zadań typu "przeczytaj 20 książek", co skutkuje tym, że nie spotykam się ze swoimi simowymi znajomymi i moje przyjaźnie często zaocznie dobiegają końca. Dość trudno też przychodzi mi wchodzenie w związki - najpierw poderwałam panią, która naprawiała mój kran, ale pani okazała się być niemiłą osobą. 

Po długim czasie singlowania i mało znaczących przygodach, tym razem już heteroseksualnych, zapragnęłam się rozmnożyć (głównie w ramach poznawania możliwości gry). Co prawda nie miałam chłopaka, ale na jakiejś imprezie poznałam całkiem przystojnego Sima, który był czarnowłosym celebrytą i dość łatwo dał się zaciągnąć do łóżka. Co prawda miał dziewczynę, ale na moją prośbę z nią zerwał. Szybko odkryłam jednak, że wiązanie się z tym typem nie jest dobrym pomysłem - gość nie lubił dzieci, poza tym sprawiał wrażenie faceta, który lubi być na każdym kroku obsługiwany. Przestałam do niego dzwonić i kontakt się urwał. Nawet nie zainteresował się synkiem (Dawidem), drań jeden.

Czas mijał, a ja (tzn. moja Simka) zapragnęłam się rozmnożyć raz jeszcze. Dziecko oznaczało płatny urlop macierzyński, a poza tym zarabiałam już na tyle dużo na pisaniu, że mogłabym nawet podarować sobie etat. Najpierw jednak postanowiłam kupić większy dom. Po przeprowadzce nawet nie musiałam rozglądać się za potencjalnym ojcem - czarnowłosy celebryta (w tym czasie ja też już byłam celebrytką i to taką z wyższej półki) sam przyszedł mnie odwiedzić, a nasze spotkanie "po latach" było tak miłe, że po pewnym czasie je powtórzyliśmy. Efektem, a raczej efektami, była simowa córeczka (Emilka) i nowy synek (Krzyś).

Matkowanie szło mi tak dobrze (no, było męcząco, ale dało się ogarnąć), że szybko zdecydowałam się na ponowne "try for baby". Mój brunet (który w międzyczasie trochę się postarzał i - niestety - utył) zdawał się nie mieć nic przeciwko, a ja po jakimś czasie urodziłam jeszcze Artura.

Życie toczyło się swoim rytmem, dzieci powoli rosły, a mnie dopadło jakieś macierzyńsko-seksualne szaleństwo. "Niestety" natura zrobiła mi psikusa i urodziłam bliźniaczki (Joasię i Martę). I moje życie zamieniło się w piekło. Od rana do wieczora i od wieczora do rana przewijałam, karmiłam i przytulałam. Spać się nie dało, bo budził mnie ciągle płacz któregoś z dzieci. Przestałam gotować dla najstarszego, chodzącego już do szkoły synka, bo zwyczajnie nie miałam na to czasu. Co prawda zatrudniłam opiekuna, który jakoś ogarniał sytuację, ale dzieci i tak płakały, a ja się budziłam i chodziłam coraz bardziej wkurzona.

Aktualnie jest lepiej. Odkryłam, że mogę zajmować się szóstką dzieci nawet przez cały dzień, o ile w nocy się wyśpię. Metoda jest następująca: w ogrodzie ustawiłam łóżko, w którym śpię, podczas gdy dziećmi zajmuje się opiekun. Dzięki temu, że nocuję na zewnątrz, żadne płacze mnie nie budzą. Co prawda ostatnio jakiś dziennikarz robił mi w tym ogrodzie zdjęcia, ale w imię świętego spokoju jestem w stanie to znieść.

I tak to wygląda, moi drodzy.

wtorek, 8 marca 2011

Hiszpańsko szwajcarski żywot

W ramach tego, że do pojawienia się na świecie Nowego Człowieka zostało już niewiele czasu, postanowiłam zrobić coś, czego potem przez pewien czas zrobić już nie będę mogła. Jako że wyprawa na biegun południowy tymczasowo odpada (w końcu drastyczne zmiany klimatu są raczej niewskazane, nie mówiąc już o tym, ile taka wycieczka kosztuje), postanowiłam wrócić raczej do pewnego projektu, który zaczęłam kilka lat temu i który przerwałam z okazji tego, że dorosłam i poszłam do pracy. Mianowicie: zapisałam się na kurs hiszpańskiego. I żeby nie marnować czasu, postanowiłam, że będzie to kurs intensywny.

I tak od dwóch dni wstaję o jakiejś dziwnej porze (przed ósmą), maluję się trochę, żeby nie przypominać tak do końca zombie, i zostawiając w łóżku śpiącego smacznie męża (w tym domu nawet koty sypiają przynajmniej do 10) idę na przystanek.

Jak myślicie, kto w Szwajcarii chodzi na intensywny kurs hiszpańskiego? W Polsce w mojej grupie byli głównie studenci turystyki i tym podobni. W Zurychu jestem ja i dwójka Szwajcarów w wieku postprodukcyjnym. Oboje deklarują, że uczą się hiszpańskiego, bo lubią i aktywnie uczestniczą w zajęciach. Lekcje prowadzi Hiszpanka, która ponad ćwierć wieku temu wyszła tu za tubylca. W takiej scenerii uchodzę za swego rodzaju okaz. Ciągle muszę mówić, jak różne rzeczy wyglądają w Polsce i jestem zasypywana pytaniami. Dzięki mnie poziom wiedzy Helwetów na temat kraju nad Wisłą bardzo ewoluował. Już nie dziwi ich, że nie mamy dżungli (pan Szwajcar dziwił się, że nie mamy), natomiast pozostają zaskoczeni faktem, że są w naszym kraju ludzie, którzy czytali Cervantesa. 

Żeby jednak nie było, że tylko się nabijam: muszę przyznać, że jest bardzo sympatycznie, a zainteresowanie egzotyką mojej osoby przejawia się w sposób miły. Jestem już po etapie tłumaczenia im po hiszpańsku jak się obsługuje Kindle i po pierwszych wpadkach językowych. Z jednej z nich wynikło, że podkochuję się w cudzym mężu. Poza tym pan Szwajcar namawiał mnie dzisiaj, żebym została w Szwajcarii na zawsze, bo to jest fajny kraj. Ucieszył się, że potomstwo przychodzi na świat właśnie tutaj. Jak miło.

Okazuje się też, że moje życie w porównaniu z losem szwajcarskich obywateli 50+ jest szare i nijakie. Nie mam dzieci na Dominikanie jak jedno z nich, nie spędzam weekendów w Barcelonie i nie palę hawajskich cygar. 

Poza tym dowiedziałam się dziś, że szkoła przeżywa spadek liczby kursantów. Podobno przyczyną jest to, że zmniejszyło się bezrobocie, więc jest mniej ludzi, którzy mają czas na naukę języka. Ciekawe uzasadnienie.

czwartek, 3 marca 2011

Pączki w Zurychu

W Krakowie, w cukierni przy Rynku Dębnickim, można było kupić bardzo dobre pączki. I to najróżniejsze. Miałam szczęście pracować kilka budynków dalej. Nie mam pojęcia, ile pączków pochłonęłam w tłusty czwartek 2008 roku, ale na pewno bardzo dużo. Pierwszą porcję miałam za sobą już w pracy. Potem, w drodze do domu, kupiłam nowy zapas. O ile pamięć mnie nie myli, moja lepsza połowa  również dostarczyła swoją dolę.

Nie umiem robić pączków, co pewnie ma ścisły związek z faktem, że nigdy nie próbowałam. Co prawda stanie nad płytą i wdychanie oparów to nie jest aktualnie rzecz, o której szczególnie marzę, ale gdyby nie fakt, że w Zurychu pączki można kupić (oczywiście nazywają się tu "Berliner"), pewnie bym zdecydowała się na wersję domową. Tłustoczwartkowy wypad po zakupy miałam zaplanowany już od tygodni. Niestety, jak na złość, skutkiem kilku nie do końca miłych okoliczności w wybranym sklepie na Paradeplatz udało mi się być dopiero o 16.  Wyobrażam sobie, że przede mną szturm na Sprüngli musiały przypuścić tłumy Polaków, bo kiedy podeszłam do stoiska, na którym ostatnio, w związku z karnawałem, aż roiło się od pączków, zobaczyłam przed sobą osiem sztuk berlinerek (berlinerków)? Osiem, podczas gdy ja zamierzałam kupić co najmniej dziesięć.

Niewiele myślać, drżąc w myślach ze strachu przed grupą Polaków, która teoretycznie mogła się w każdej chwili pojawić obok mnie i wykorzystać moment mojego wahania, poprosiłam panią o zapakowanie ośmiu pączków, upewniając się, że to absolutnie wszystkie, które w tej chwili mają. Sprzedawczyni rozejrzała się po innych stoiskach i z pewnym zdziwieniem przyznała, że to naprawdę ostatnie pączki. No cóż.

Wniosek: po tłustoczwartkowe pączki w Zurychu trzeba wychodzić o wiele wcześniej. Warto też pomyśleć o własnej produkcji, bo te ze Sprüngli są wprawdzie smaczne, ale o wyborze pomiędzy różnymi nadzieniami i polewami nawet nie ma co marzyć. Akurat w tej dziedzinie myśl szwajcarska jeszcze polskiej nie dorównała.