poniedziałek, 23 maja 2011

Końca świata chyba jednak nie było

W weekend miał być koniec świata. No, taki nie do końca - zgodnie z planem na przeżycie mogło liczyć jakieś 2% ludzkości, czyli co pięćdziesiąty człowiek. Wieczorem doszłam do wniosku, że chyba jednak koniec świata nastąpił, a ja znalazłam się w elitarnej grupie osób, które zginą dopiero w październiku (taki był ciąg dalszy całej przepowiedni), bo pogryzły mnie komary. Tymczasem rękę dałabym sobie uciąć, że rok, dwa, a nawet trzy lata temu Zurych był miastem od komarów wolnym, mimo tego, że mamy tu spore jezioro.

Komary w Zurychu okazały się jednak ostatnią zauważalną zmianą w otaczającym mnie świecie. Wszystko inne toczy się po dawnemu. Wybuchł nawet kolejny z islandzkich wulkanów, jak na porę wiosenną przystało. Zdaniem specjalistów tym razem powinno jednak obyć się bez lotniczego paraliżu - na razie odwołano loty pomiędzy kontynentalną częścią Norwegii a archipelagiem Svalbard. W tłumaczeniu na moje: pomiędzy Norwegią a jednym z najpiękniejszych miesc, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. Cóż - w najbliższym czasie i tak nie wybieram się w tamtą stronę, a ludziom, którzy chwilowo utknęli na Svalbardzie raczej zazdroszczę niż współczuję. Zwłaszcza, że wiem jak to jest: trzy lata temu ja również tam utknęłam, kiedy z powodu mgły wszystkie loty odwołano na czas nieokreślony. 

Tak czy siak wygląda na to, że poza pojedynczymi niedogodnościami, życie toczy się zupełnie normalnie. Postanowiłam to uczcić i w chwili słabości ściągnęłam sobie na telefon jakieś straszne gry w rodzaju farmy na Facebooku. W jednej z nich prowadzi się butik z ciuchami. Co kilka godzin wieszam dostarczone ubrania na sklepowych wieszakach. Ludzie wymyślający takie gry są naprawdę straszni. I skuteczni. Wszyscy wiedzą, że to klikanie w wieszaki jest zupełnie bez sensu, ale ja kieruję się oczywiście zwykłą babską ciekawością, jakież to ubrania będę mogła szyć na kolejnym poziomie. Oraz tłumaczę sobie, że to całkiem niezły przerywnik pomiędzy innymi zajęciami dnia codziennego. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi czytanie czegoś, czego ma się serdecznie dość. Ale o tym innym razem.

środa, 18 maja 2011

O szwajcarskich rachunkach, co do których nie zna się dnia ani godziny

Szwajcaria to taki dziwny kraj, w którym co prawda wszystko działa, ale często ze sporym opóźnieniem. Można się o tym łatwo przekonać przy okazji kwestii płacenia rachunków.

Przyzwyczaiłam się, że rachunki za wszelkie wizyty u lekarza wyjmuję ze skrzynki pocztowej mniej więcej trzy-cztery tygodnie po terminie wizyty. Niedawno samą siebie przeszła okulistka, którą odwiedziłam w lutym, a rachunek zobaczyłam ponad trzy miesiące później. Nieco inaczej, choć też z opóźnieniem, działa płacenie za zakupy spożywcze, które zamawiam z dostawą do domu. Jeśli wybiorę płatność "przez fakturę", to rzeczona faktura przychodzi na maila, kiedy już połowa zakupów została przerobiona na posiłki. Oczywiście termin płatności jest nieco wysunięty w przyszłość - w przypadku zakupów jest to kilka dni od daty faktury, ale jeśli chodzi o rachunki od lekarzy, może to być nawet miesiąc. Nieskromnie dodam, że cały ten system wymaga pewnych zdolności w ogarnianiu domowego budżetu. Zapłacić trzeba zawsze, ale kiedy - tego już nie wiemy.

Jako osoba, która z jednej strony nałogowo czyta, z drugiej zaś jest podatna na pułapki wszelkich promocji, skorzystałam ostatnio po raz drugi w życiu z bonu zniżkowego, który przysłała mi mailowo moja ulubiona księgarnia. Oczywiście gdyby nie to, nie kupiłabym niczego i wtedy mój zysk finansowy byłby jeszcze większy, poza tym mam i tak sporą kolejkę na półkach, no ale. Prawie dwa tygodnie temu zamówiłam zatem dwie kolejne części cyklu Diany Gabaldon, który zaczęłam czytać jakiś czas temu (jedna koleżanka mówiła mi, że takich książek się nie powinno czytać w ciąży, ale ja lubię denerwować ludzi, poza tym po przeczytaniu pierwszej części nie mam pojęcia, co w tej treści miało być niewłaściwego). Książki dostałam po kilku dniach. Od razu rzuciłam się na paczkę w poszukiwaniu faktury (przy poprzednim zamówieniu przysłali mi ją razem z książkami), ale znalazłam tylko coś w rodzaju potwierdzenia zamówienia, na którym wyszczególnione były jego elementy, nawet bez podania ich wartości.

Pełna wątpliwości napisałam do księgarni. No bo niby fajnie, że nie ma faktury, ale ja bym chciała od nich w przyszłości zamawiać kolejne rzeczy, a jakoś zapłacić by wypadało. Następnego dnia dostałam utrzymaną w radosnym tonie odpowiedź, że faktura została wystawiona dzień po wysłaniu książek. Pewna, że powinnam ją znaleźć w skrzynce lada dzień ( co jak co, ale poczta działa tu akurat błyskawicznie), poczekałam sobie aż do dzisiaj - w sumie 6 dni. I oczywiście mam za te książki zapłacić do kiedyś tam. 

Cóż - rachunek za kurs dzieciowy dostałam jakiś miesiąc po kursie.

Z innych ciekawostek: przez cały kwiecień chodziłam na francuski, za który zapłaciłam jakoś na przełomie kwietnia i maja, bo dopiero wtedy dostałam rachunek. Było to może dwa-trzy dni przed końcem kursu. Za kurs na który chodzę obecnie (od 10 maja, a mamy 18) też jeszcze nie muszę płacić. Cóż - pamiętam, jak lata temu w krakowskim Cervantesie powiedzieli mi, że miejsce na kursie dostanę dopiero po tym jak zaksięgują wpłatę na konto. W Szwajcarii zdają się wychodzić z założenia, że skoro już się na coś zapisałam, to za to zapłacę.

Dziwne to trochę.


niedziela, 15 maja 2011

Od Eurowizji do truskawek

Pewnie to obciach, ale lubię oglądać Eurowizję. I robię to co roku. Zaczęło się kilka lat temu, kiedy przypadkiem włączyłam telewizor akurat podczas którejś edycji konkursu. Był to naprawdę godny uwagi przypadek, jako że na co dzień nie pamiętałam w ogóle o tym, że mam telewizor. No i jakoś tak wyszło, że obejrzeliśmy wtedy program do końca, pijąc jakiś alkohol, który ułatwiał nam obcowanie z takiej sobie jakości muzyką. Od tamtej pory była to już tradycja: okazało się, że wino i Eurowizja do siebie pasują. Poza tym dobra głupawka nie jest zła.

Nigdy nie kibicowałam szczególnie jakiemuś konkretnemu krajowi - pewnie byłoby fajnie, gdyby Polska wygrała, ale prezentowane przez naszych wykonawców piosenki były zwykle po prostu nie gorsze od tych najgorszych, więc na wiele nie było co liczyć. Nie mówiąc już o tym, że nigdy chyba nie wygrał utwór, który mi się podobał. 

Wczoraj byłam jednak całkiem blisko - co prawda wygrał jakiś koszmarek, ale dość wysoko znalazły się piosenki włoska, gruzińska i grecka. Fakt, że za rok konkurs piosenki europejskiej będzie organizował Azerbejdżan wydaje mi się lekko dziwny (patrzę na hasło "Azerbejdżan" na Wikipedii i czytam: państwo w Azji nad Morzem Kaspijskim), ale z drugiej strony, z punktu widzenia Polki to nie taka znowu zbrodnia, jako że z tamtymi terenami łączy nas tradycja. W Baku, stolicy tego dalekiego kraju, żył wszak Cezary Baryka. Tak napisał Stefan Żeromski. Myślę, że wysyłając tam w przyszłym roku naszego reprezentanta powinniśmy jakoś do tego faktu nawiązać. Czy Mateusz Damięcki potrafi śpiewać?

To naprawdę cudowne, że w świecie, w którym możliwe są akcje takie jak afera truskawkowa, istnieją też zorganizowane odgórnie absurdy i żenady, które wyrównują to i owo w ludzkiej psychice. 

A jeśli chodzi o truskawki: chorwackich nigdy nie jadłam, ale mogę się wypowiedzieć na temat jakości truskawek francuskich i hiszpańskich, bo takie tu w tym roku jadłam. Otóż, moi mili, moim zdaniem o tej porze roku lepsze są francuskie. 

czwartek, 12 maja 2011

Ewolucyjnie o kibicach i futbolu

Piłka nożna to sport, który jest mi kompletnie obojętny. Ale jego kibice już nie. Powiem Wam, że ulegając pewnym uogólnieniom, w ogóle ich nie lubię.

Są w życiu chwile, w których przyznaję sama przed sobą, że jestem ułomna. Przynajmniej w sensie społecznym. Może i znam na pamięć trasy większości tramwajów i autobusów jeżdżących po Krakowie (Dawid się z tego trochę nabija; ja z kolei nabijam się z tego, że on tych tras nie zna, choć jest rodowitym krakowianinem), ale moje wyczucie jest absolutnie odporne na pewne kwestie. Np. te związane z piłką nożną.

Oczywiście do faktu, że świat składa się w dużej mierze z fanów futbolu, zdążyłam się już w jakiś sposób przyzwyczaić. Ba, ja sama obejrzałam raz większość transmisji z pewnych mistrzostw świata. Było to jakieś 18 lat temu, kiedy leżałam w łóżku chora na świnkę. Nawet pamiętam, że wygrała wtedy Brazylia, a drugie miejsce zajęli Włosi. To było to samo lato, w którym nad naszym miasteczkiem przeszła potworna burza, po której wszędzie pełno było powyrywanych konarów drzew. Nawiasem mówiąc, zdaje się, że tego samego dnia jakiś mecz grała Słowenia. Widzicie? Pamiętam.

Innym razem oglądałam jakiś mecz Polska - USA, który nawet wygraliśmy. Tzn. oglądałam przez pierwsze piętnaście minut, bo wtedy do mieszkania wparował mój wówczas trzynastoletni mniej więcej brat. Zaliczył właśnie pierwszą samodzielną wizytę u fryzjera i ściął się praktycznie na zero. Powiedziałam mu, że wygląda jak ograniczona małpa i jakoś tak straciłam serce do piłki.

Poza tymi pojedyczymi wyskokami, muszę przyznać, że istnienie futbolu raczej mi przeszkadzało niż cieszyło. Zwłaszcza po wyprowadzce z rodzinnego miasta. W wielu krakowskich knajpach w okresie mundialowym puszczano mecze, przez co niektóre z moich ulubionych lokali czasowo przestały się nadawać na swobodne upijanie się piwem w towarzystwie totalnie afutbolowym. Od czasu do czasu po mieście biegali fani jakiejś drużyny (przez dłuższy czas mieszkałam blisko stadionu Wisły), zachowując się cokolwiek agresywnie. A kiedy skorzystałam po raz pierwszy w życiu z wynalazku samolotu i odwiedziłam Barcelonę, to ostatnią noc spędziłam głównie na wsłuchiwaniu się w odgłosy ogólnej dewastacji czynionej przez fanów Barcy, która właśnie tego wieczoru grała ważny mecz. No, ale to było przynajmniej kształcące - dowiedziałam się, że w Hiszpanii mają nie tylko Real Madryt. Żeby lepiej zapamiętać, powiedziałam sobie, że Real Madryt to pewnie taka Legia, a Barca to jakby Wisła Kraków.

W ostatnie wakacje znów były jakieś mistrzostwa. Tym razem byłam w Zurychu. Spokojnie było mniej więcej do etapu ćwierćfinałów, ale o tym, że jestem w jakiejś dziwnej, nieprzystającej do ogółu mniejszości, przekonałam się dość szybko. Otóż nagle wszyscy wokół mnie (wyłączając Dawida, który miłością do piłki chyba też nie pała) zaczęli się umawiać na oglądanie jakichś transmisji, albo wymawiali się od spotkania ze względu na ważny mecz. Moje zdolności empatyczne pozwoliły jeszcze to jakoś zrozumieć. Ale ludzie wrzeszczący na ulicach, wymachujący flagami, walący w klaksony i do tego niekiedy pijani - no, tu moja wyrozumiałość już nie sięgała. I tak, faktem jest, że obejrzałam finał (byliśmy akurat u kolegi pod Amsterdamem), ale on sam chyba nie był futbolowym radykałem, więc nie było groźnie.

Pewnie, że pisząc o mojej niechęci do piłki trochę przejaskrawiam. Wszak piszę ze stanowiska osoby, która fenomenu futbolu w ogóle nie rozumie. Sam temat kojarzy mi się głównie z bajzlem na ulicach i głośno się zachowującymi ludźmi. I knajpami, które czasowo przestają spełniać istotną dla mnie funkcję.

Ostatnio dowiedziałam się, że w wyniku pewnych zamieszek na jakieś mecze w Polsce nie wpuszczono bądź nie będzie się wpuszczać kibiców. Media trąbią o tym od kilku dni. No i sama nie wiem: dobrze to czy źle? Może lepiej, żeby ci agresywni fani piłki nożnej powybijali się na terenie zamkniętym, zamiast szaleli po ulicach. Ewolucji trzeba czasem trochę pomagać.