poniedziałek, 31 grudnia 2018

178 książek, 10 kilometrów później

Naprawdę nie pisałam od lipca? Aż trudno mi w to uwierzyć, zwłaszcza że blog cały czas gdzieś tam istniał w zagłębieniach mojej świadomości.

Notki podsumowującej kończący się rok nie mogłoby jednak zabraknąć. Zwłaszcza, że 2018 był dla mnie niczym jakieś tornado. Które, mam nadzieję, już przeszło. Bo chociaż w ostatnich miesiącach zdarzyło się sporo dobrego, to były i takie zdarzenia, których zdecydowanie nie chcę przeżywać ponownie.

Co zatem się działo?


  • Odwiedziłam Kalifornię. Bilet kupiłam spontanicznie, a swój udział w podjęciu błyskawicznej decyzji zdecydowanie miało wino. Spędziłam w Dolinie Krzemowej pewien styczniowy tydzień - i był to jeden z najlepszych tygodni w 2018 roku. The Eagles mają rację - Kalifornii nie da się opuścić. Jadąc samochodem koleżanki z lotniska w San Francisco czułam się tak, jakbym nigdy nie wyjechała. Wszystko było tak bardzo znajome i swojskie, aż trudno było uwierzyć w to, że mój dom i rodzina są na drugim końcu świata.
  • Przeczytałam 178 książek. Jak już odchoruję sylwestra, napiszę o tym osobną notkę ;)
  • Przebiegłam swoje pierwsze 10km. Kto zna mnie od dawna, ten wie, że z bieganiem byłam zawsze na bakier - tym bardziej więc jestem z siebie dumna. Niestety, owe 10 kilometrów zamiast nakręcić mnie na nowe wyzwania sprawiły, że bieganie zaczęłam stopniowo zarzucać. 
  • Odważyłam się odwiedzić okulistę. Mój wzrok się nie pogarsza. Patrzę na świat przez szkła o magicznym numerze bliskim -11, wiec to naprawdę dobra wiadomość.
  • Sporą część roku spędziłam w pomarańczowym biurze HubSpota. Ta praca bardzo dużo mi powiedziała o tym, czego chcę i czego nie chcę. To temat wart przestrzeni osobnego bloga, ale nie chcę skupiać się na złych emocjach. Było ciekawie i na pewno nie żałuję.
  • Pod koniec roku zaczęłam trochę wracać do pisania. Idzie mi to różnie - raz lepiej, raz gorzej, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że brakuje mi w tym pisaniu tego "czegoś". Może piszę nie o tym, o czym powinnam?
  • To trochę dziwne, ale miałam naprawdę mało ciekawych snów.
  • Spędziłam cudowny weekend w Warszawie, w towarzystwie cudownych kobiet. Było morze rozmów, wyznań i alkoholu. Chcę więcej.
  • Wyprodukowałam całe stosy szali, chust i czapek. Wszystko na szydełku.
  • Uzależniłam się od Duolingo. Potrzebuję klona, żeby używać tego tyle, ile bym chciała.
  • Przetrwałam atak Bestii ze Wschodu, która najechała Irlandię jakoś marcu. Ostatni raz takie ilości śniegu widziałam w 2010 roku w Warszawie.
  • Z tego świata odeszły dwie bliskie mi osoby. W jakiś sposób świat wydał mi się potem jakiś bardziej kruchy, do tego stopnia, że zaczęło mnie to przerażać. Wiem, że pewne rzeczy są nieuniknione i następują prędzej czy później. Czasem może nawet lepiej jest, jeśli nastąpią wcześniej. Ale to są właśnie te rzeczy, których wolałabym już nie przeżywać.

Za kilka godzin zacznie się 2019 rok, a ja mam tym razem kilka noworocznych postanowień. Więcej pisać (również tu). Robić zdjęcia. Więcej sypiać. Pić mniej wina. Nadal czytać. Biegać. Podróżować. Szydełkować. Poodchudzać się (jak zwykle w nowym roku). Iść na wybory. Nauczyć się w końcu swobodnie obsługiwać pada do PlayStation4.

Szczęśliwego Nowego Roku!

piątek, 6 lipca 2018

Piłkarz i powódź w moim domu

Moi drodzy, żyjemy w świecie pełnym tajemnic. Do dziwów trudnych do objęcia umysłem zaliczają się niektóre pomysły polityków. I uwierzcie, tak jest nie tylko w Polsce. Jak świat długi i szeroki, pełno jest reprezentantów narodów, podejmujących zgoła kuriozalne decyzje...
No bo popatrzcie: siedzi sobie człowiek w takiej Irlandii, ma tu dom, rodzinę, płaci podatki - i nagle dokwaterowują mu piłkarzy. Można próbować się kłócić, tłumaczyć, że to Twoja chałupa, a poza tym nocleg dla reprezentacji Polski w Irlandii podczas mistrzostw odbywających się w Rosji brzmi jak totalny absurd - ale prawo jest prawem, rząd się zgodził, rząd musi się wywiązać. A szaremu człowiekowi pozostaje przyjąć kilkunastu chłopów pod dach, ze świadomością, że każdy z nich mógłby sobie jutro z marszu kupić dziesięć takich domów.

Dobrze, że chociaż gotować dla nich nie kazali. Ogólnie muszę przyznać, że piłkarze okazali się gośćmi dość mało wymagającymi - stołowali się chyba na mieście, nie pili, nie awanturowali się. Ot, czasem mijałam jakiegoś na schodach. Nie wchodziliśmy sobie jednak w drogę i dość szybko przestałam odliczać dni do ich wyjazdu. Ba, zaczynało do mnie docierać, że nawet nie miałabym nic przeciwko, żeby zostali trochę dłużej. Nie będę owijać w bawełnę i powiem wprost - jeden nawet trochę mi się spodobał. Nazywał się Błaszczykowski, ale uparcie chodził w koszulce Szczęsnego. Jak tłumaczył, dla zmyłki - Szczęsny został ostatnio ojcem i Błaszczykowski liczył, że w koszulce z jego nazwiskiem będzie mu łatwiej się opędzić od fanek. Tak czy siak po kilku dniach piłkarze wyjechali, a moje życie znów wróciło mniej więcej do normy.

No właśnie - mniej więcej. Coś się bowiem nie zgadzało: od kilku dni przeglądając newsy trafiałam wciąż na informacje o ogromnych upałach panujących na Wyspach Brytyjskich, podobno największych od 80 lat. Nijak nie zgadzało się to z tym, co widziałam za oknem - padało bowiem jak nigdy, nieprzerwanie od wielu godzin. Wiedziona doświadczeniem dwóch klęsk żywiołowych w Irlandii, kiedy to sklepy i wszelkie instytucje zostały zamknięte na kilka dni* postanowiłam uzupełnić zapasy w lodówce i czekać na lepszą aurę we wnętrzu ciepłego domu.

W nocy obudził mnie krzyk jakiegoś dziecka. Dziecko nie było moje, zdawało się być płci męskiej i niewątpliwie wolało po polsku z okna któregoś z sąsiednich domów. 
- Powódź, powódź! - dał się słyszeć przerażony głosik.
Podbiegłam do okna: nasza ulica, biegnąca między rzędami szeregówek, zamieniła się w regularną rzekę. Zgadywałam, że woda sięgałaby mi co najmniej do kostek. Poza tym wciąż padał deszcz i nie ulegało wątpliwości, że poziom wody będzie się nadal podnosił.
- Cholera, i co my zrobimy?! - załamywałam ręce.
- Nie martw się, jesteśmy z dziećmi na piętrze - uspokajał mnie mąż. - Te domy są budowane z myślą o bardzo różnych warunkach atmosferycznych.
- Może masz rację, ale to jest okropne... Ten deszcz, woda, ten krzyk dziecka... Nawet nie wiedziałam, że mamy tu obok inną polską rodzinę...
- Mamy, mamy. Nie mówiłem ci? A ten chłopiec ma lekką traumę, przeżył powódź w Polsce w 97...

Chciałam się rozpłakać i wrzasnąć, że w 1997 to rodzice tego chłopca mogli być co najwyżej na etapie pocałunków podczas leżakowania w przedszkolu, mamy w końcu, na litość boską, rok 2018, ale byłam na tyle przerażona, że nie chciałam tego werbalizować.

Była jeszcze noc, ale wiedziałam, że już nie zasnę. Usiadłam na podłodze przy oknie, wpatrując się w rzeczkę płynącą wartkim nurtem pomiędzy domami. Czy rano otworzą sklepy? Szczerze w to wątpiłam. Ulica wyglądała na coraz mniej przejezdną. W oknach okolicznych domów pojawiało się coraz więcej twarzy o przerażonych obliczach. Przeskakiwałam wzrokiem od jednej do drugiej, myśląc o tym, jak to będzie, kiedy zacznę już tonąć - o tym, jak woda będzie stopniowo dostawać się do moich płuc, uniemożliwiając oddychanie...

Woda zaczęła opadać następnego dnia po południu, wkrótce potem, jak przestał padać deszcz. Nie wiem jaką wysokość osiągnęła - nie odważyłam się otworzyć drzwi, podobnie jak pozostali sąsiedzi. Chwilę potem otworzyłam oczy i zobaczyłam zalaną słońcem sypialnię. Tak, to był tylko sen (ten kawałek z Błaszczykowskim też), a Irlandia rzeczywiście od kilku tygodni cieszy się rekordowo wysokimi temperaturami.

* Huragan jesienią 2017 i ogromne opady śniegu na początku 2018 dosłownie "wyłączyły" Irlandię (i czasowo uzależniły moje dzieci od Play Station).

wtorek, 19 czerwca 2018

Najbardziej stresująca rzecz w pracy

Pamiętam ja o Was, moje drogie Czytelniczki i moi drodzy Czytelnicy, myślę o tym blogu właściwie codziennie i nawet noszę w sobie treść, którą bardzo się chcę z Wami już od dłuższego czasu podzielić.

Tak się jednak składa, że chwilowo pracuję i pracowanie to ma dość negatywny wpływ na moje grafomaństwo. Coś tam odnotowuję jeszcze w dzienniku, który jak wiecie prowadzę metodą dość archaiczną, mianowicie ręcznie. Porzucenie tej formy aktywności mogłoby jak mniemam rzutować negatywnie na przyszłość - otóż patrząc w przód, wciąż widzę przed oczyma grupę archeologów dogrzebujących się do mych zapisków za lat kilkaset, pochłaniających je i snujących na ich podstawie rozprawy historyczne. Wizja ta towarzyszy mi od dzieciństwa i nie ma takiego zajęcia, które kazałoby mi z niej zrezygnować.

No, ale blog trochę opuściłam.

Wróciwszy dziś do domu postanowiłam nadrobić zaległości - wszak sytuację mamy niecodzienną, właśnie przegraliśmy z Senegalem, czemu by więc mój przełom nie miał nastąpić dzisiaj? Siądźcie wygodnie, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, albowiem chcę Wam opowiedzieć o tym, czego -dzięki mojej aktualnej pracy - dowiedziałam się o sobie, a dokładniej rzecz biorąc - czego naprawdę nie cierpię.

Nie, nie chodzi o poranne wstawanie. To znaczy oczywiście go nie lubię, jestem zwierzęciem nocnym i najchętniej spałabym między 2 a 10 rano, przesypiając tym samym 8 godzin. Niestety, świat sprzysiągł się przeciwko mnie - najpierw w przesypianiu tych 8 godzin przeszkadzała mi szkoła, potem studia, wreszcie praca i dzieci. Jakiś czas temu komuś napomknęłam, że będę w ten sposób spać osiągnąwszy wiek seniora, ale w odpowiedzi usłyszałam, że na starość się już tyle nie śpi. No trudno.

Nie, nie chodzi o dojazdy. Dojazdy to ja kocham. Wprawdzie z punktu widzenia funkcjonowania rodziny byłoby lepiej, gdyby zajmowały mniej czasu, ale z drugiej strony dzięki nim mam całkiem sporo czasu na czytanie. Tak, uwielbiam czytać w zbiorkomie. W dodatku rano widuję całkiem sporo innych czytelników i dzięki temu jest mi jakoś tak swojsko.

Nie, nie chodzi o rutynę - kto dobrze mnie zna, ten wie, że sama należę do ludzi poszukujących rutyny. W praktyce różnie mi to wychodzi, ale są w moim życiu sprawy, które muszą chodzić jak w zegarku - i naprawdę tak chodzą. Dana rutyna może mi nie odpowiadać, ale raczej lepsza jakaś niż żadna.

Nie, nie chodzi o brak czasu - nadal czytam dużo książek, oglądam seriale, biegam i szydełkuję. Oczywiście muszę to wszystko jakoś ścieśniać, ale dać się da. Pewne sfery na pewno cierpią - jak pisałam wyżej, nie piszę tyle ile bym chciała. Brakuje mi też swobody w ciągu dnia, na przykład dzisiaj, kiedy nagle zrobiło się bardzo ciepło, a ja oczyma wyobraźni widziałam te tłumy ludzi na plaży. Ale z tym raczej da się żyć.

Zupełnie inaczej rzecz ma się ze wspólnym jedzeniem. Musicie wiedzieć, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelniczki, że moja firma oferuje lunche, całkiem smaczne. Większość pracowników zjada je w firmowej kantynie w towarzystwie kolegów i koleżanek. Nad stołami łopoczą sztućce i rozbrzmiewają dźwięki rozmów. I to jest właśnie to, czego - jak odkryłam - nie cierpię najbardziej.

To znaczy nie zrozumcie mnie źle - mnie wcale nie przeszkadza, że ktoś je i rozmawia. Ja po prostu nie lubię tego robić. Albo jem, albo rozmawiam. Sytuacja, w której oczekuje się ode mnie że będę przeżuwać, jednocześnie nasłuchując co kto mówi i jeszcze nie daj Boże odpowiadać, jest dla mnie mocno niekomfortowa. No kurde - jak jem to jem. Mogę ewentualnie jeść i czytać (ale to raczej nie w towarzystwie, chyba że w towarzystwie mojego męża, o ile on też by właśnie jadł i czytał). Ale jeść i gadać? Ryzykując, że coś źle przełknę? Że się roześmieję i wszyscy zobaczą szpinak, który utknął mi między zębami? Że odgłosy własnego przeżuwania kompletnie zagłuszą napływające do mnie fale dźwięku i będę zmuszona prosić z pełnymi ustami o powtórzenie?

Tak, wspólne, konwersacyjne obiady zdecydowanie są najgorsze.

Dlatego, moi drodzy, mam do Was prośbę. Jeśli mnie zapraszacie, to raczej na wino niż obiad. A jeśli już mam coś jeść, to nie mówcie nic do mnie dopóki nie skończę.

Dziękuję.



środa, 31 stycznia 2018

Czytelniczo w 2017 - podsumowanie

No proszę, ostatni dzień stycznia! A ja się nie mogę wygrzebać spod stosu zaległości, w tym zaległych notek, które na swój sposób wprawdzie już istnieją, ale to istnienie odbywa się póki co wyłącznie w mojej głowie, co zamyka je na lekturę i komentarze osób postronnych. Czas jednak ucieka tak szybko - na moim podwórku zaczynają powoli kiełkować tulipany, a ja wprost nie mogę uwierzyć, że w 2018 roku zdążyłam już przeczytać 10 książek, odwiedzić Kalifornię, kupić pierwsze w życiu buty do biegania...

Zostańmy może póki co przy książkach. Bo przecież obiecałam sobie i światu tradycyjną notkę podsumowującą moje ubiegłoroczne czytanie. Naprawdę, powinnam te czytelnicze notki sporządzać jakoś częściej niż raz do roku - teraz mam tego tyle, że doprawdy nie wiem od czego zacząć ani na czym skończyć, tak więc z góry przepraszam za chaos, jaki być może zaraz się tu wkradnie. Postaram się też nie rozwlekać przesadnie - jakimś cudem przeczytałam 171 książek (na starość człowiek zaczyna szybciej czytać, możecie mi wierzyć) i broń Boże nie zamierzam tu wymieniać każdej z nich.

O książkach Eleny Ferrante pisałam kilka miesięcy tutaj. Na sagę neapolitańską trafiłam zupełnie przypadkiem, za to wiem, że w jakimś sensie te książki zostaną ze mną na zawsze. Zdaje się, że pisałam już o tym w oryginalnej notce, ale powtórzę: podczas lektury wpadałam w autentyczne stany wzruszenia, bywało, że odkładałam na moment książkę, by przemyśleć na spokojnie daną scenę, a podczas momentów, w których akurat nie czytałam, analizowałam emocje bohaterów. Te książki okazały się być dla mnie istotne na bardzo różnych płaszczyznach i na swój sposób żałuję, że nigdy już nie przeczytam ich po raz pierwszy.

Drugą sagą, w której totalne się zatraciłam, były książki Anne B Ragde o rodzinie Neshov. Ponure i wyjątkowe - czytając miałam wrażenie, jakby narrator niemal unikał opisywania emocji (no może poza postacią Erlenda, ale ten człowiek składa się w zasadzie tylko z emocji), a jednak dotykał ich na najgłębszym poziomie. Podczas lektury czułam się czasem jak w psychologicznej wyżymaczce. Te książki również już ze mną zostaną, a za Erlenda jestem prawdziwie wdzięczna - w jakiś pokręcony sposób mam wrażenie, że nigdy nie spotkałam bohatera literackiego, z którym utożsamiałabym się tak głęboko jak z nim.

Po kilku latach od przeczytania pierwszego tomu "Outlandera" Diany Gabaldon sięgnęłam w końcu po "Dragonfly in Amber". Dawno już nie czytałam w wersji papierowej książki liczącej sobie przeszło tysiąc stron, ale było warto. Najwyżej chwilami nieco niewygodnie. Czytając o trybie życia bohaterki, bądź co bądź przeniesionej w przeszłość z wieku XX, która będąc w ciąży praktycznie codziennie piła alkohol, obiecywałam sobie zrobić mały research odnośnie tego, kiedy zaczęto dostrzegać wpływu procentów na płód - tak jednak wyszło, że tego w końcu nie sprawdziłam. Ktoś wie?

Słuchajcie, słuchajcie, po miesiącach, a może i latach zastanawiania się o co chodzi z tym Remigiuszem Mrozem, który pisze chyba szybciej niż ja mówię, postanowiłam sięgnąć po jego twórczość. No i nie żałuję. Nobla facet nie dostanie, lekkie to to i choć nie zawsze przyjemne (wszak to kryminały), to jednak na swój sposób rozrywkowe. Raz jest lepiej, raz gorzej, ale np. z serią o Chyłce bardzo się zaprzyjaźniłam i zawsze czekam na więcej. Swoją drogą płodność twórcza pana Remigiusza miała spory wpływ na liczbę 171.

A skoro już jesteśmy przy kryminałach - bardzo dobrze czytało mi się powieści Arnaldura Indridasona. Islandzkie klimaty mają w sobie to "coś". 

Bardzo spodobała mi się powieść Stefana Dardy "Dom na Wyrębach" - pewnie po części dlatego, że jej akcja dzieje się w moich rodzinnych stronach. Niestety, inne książki pisarza już mnie nie zachwyciły. "Starzyzna" dawała sporo nadziei, ale jej kolejne części były sporym rozczarowaniem.

Ale żeby nie było, że czytam same kryminały - wciągnęłam się w sagę Brandona Sandersona rozpoczętą tomem "Z mgły zrodzony". Serio, chyba dawno nie czytałam tak wciągającej fantastyki (tak, wiem - to dlatego, że w pewnym momencie przerzuciłam się z fantastyki na kryminały ;)

W kategorii niezłych czytadeł muszę napomknąć o książkach Charlotte Link. Pomogły mi przetrwać długie jesienne i wietrzne wieczory. Zaskoczyło mnie to, jak różne od siebie są kolejne jej książki - być może diabeł tkwi w tłumaczeniu?

"A Star Called Henry" Roddy'ego Doyle'a wciągnęła mnie i zachwyciła właściwie wszystkim - językiem, narracją, kreacją bohaterów, tematyką, wreszcie - samą historią. Możecie sobie wyobrazić moją radość, gdy odkryłam, że za tą powieścią czają się kolejne dwa tomy. Jeden z nich czeka już na mnie na półce. Gdyby ktoś chciał po Henry'ego sięgnąć, to ja zachęcam, da się również po polsku, a w sieci można nawet znaleźć recenzję lepszą od mojej: TU.

A co mi się nie podobało? Z pewnością trylogia Irene Ceo "Widzę cię", "Słyszę cię" i "Pragnę cię". W założeniu chyba romans - erotyk, w praktyce, moim zdaniem, książka co najmniej okrutna, pokazująca relację zagubionej dziewczyny i zadufanego kolesia który dominuje i niszczy jej osobowość, marzenia i zasady. Jak dla mnie zdecydowanie kategoria "nie czytać, a jeśli przeczytasz, to zapomnieć".

I na tym może zakończę. Przemyślę temat częstszych notek o książkach, tak by nie było przesadnie skrótowo i z pomijaniem większości tutułów. Uprasza się o trzymanie kciuków za owocne myślenie. Kolejna notka będzie o Kalifornii. :-)