Pamiętam ja o Was, moje drogie Czytelniczki i moi drodzy Czytelnicy, myślę o tym blogu właściwie codziennie i nawet noszę w sobie treść, którą bardzo się chcę z Wami już od dłuższego czasu podzielić.
Tak się jednak składa, że chwilowo pracuję i pracowanie to ma dość negatywny wpływ na moje grafomaństwo. Coś tam odnotowuję jeszcze w dzienniku, który jak wiecie prowadzę metodą dość archaiczną, mianowicie ręcznie. Porzucenie tej formy aktywności mogłoby jak mniemam rzutować negatywnie na przyszłość - otóż patrząc w przód, wciąż widzę przed oczyma grupę archeologów dogrzebujących się do mych zapisków za lat kilkaset, pochłaniających je i snujących na ich podstawie rozprawy historyczne. Wizja ta towarzyszy mi od dzieciństwa i nie ma takiego zajęcia, które kazałoby mi z niej zrezygnować.
No, ale blog trochę opuściłam.
Wróciwszy dziś do domu postanowiłam nadrobić zaległości - wszak sytuację mamy niecodzienną, właśnie przegraliśmy z Senegalem, czemu by więc mój przełom nie miał nastąpić dzisiaj? Siądźcie wygodnie, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, albowiem chcę Wam opowiedzieć o tym, czego -dzięki mojej aktualnej pracy - dowiedziałam się o sobie, a dokładniej rzecz biorąc - czego naprawdę nie cierpię.
Nie, nie chodzi o poranne wstawanie. To znaczy oczywiście go nie lubię, jestem zwierzęciem nocnym i najchętniej spałabym między 2 a 10 rano, przesypiając tym samym 8 godzin. Niestety, świat sprzysiągł się przeciwko mnie - najpierw w przesypianiu tych 8 godzin przeszkadzała mi szkoła, potem studia, wreszcie praca i dzieci. Jakiś czas temu komuś napomknęłam, że będę w ten sposób spać osiągnąwszy wiek seniora, ale w odpowiedzi usłyszałam, że na starość się już tyle nie śpi. No trudno.
Nie, nie chodzi o dojazdy. Dojazdy to ja kocham. Wprawdzie z punktu widzenia funkcjonowania rodziny byłoby lepiej, gdyby zajmowały mniej czasu, ale z drugiej strony dzięki nim mam całkiem sporo czasu na czytanie. Tak, uwielbiam czytać w zbiorkomie. W dodatku rano widuję całkiem sporo innych czytelników i dzięki temu jest mi jakoś tak swojsko.
Nie, nie chodzi o rutynę - kto dobrze mnie zna, ten wie, że sama należę do ludzi poszukujących rutyny. W praktyce różnie mi to wychodzi, ale są w moim życiu sprawy, które muszą chodzić jak w zegarku - i naprawdę tak chodzą. Dana rutyna może mi nie odpowiadać, ale raczej lepsza jakaś niż żadna.
Nie, nie chodzi o brak czasu - nadal czytam dużo książek, oglądam seriale, biegam i szydełkuję. Oczywiście muszę to wszystko jakoś ścieśniać, ale dać się da. Pewne sfery na pewno cierpią - jak pisałam wyżej, nie piszę tyle ile bym chciała. Brakuje mi też swobody w ciągu dnia, na przykład dzisiaj, kiedy nagle zrobiło się bardzo ciepło, a ja oczyma wyobraźni widziałam te tłumy ludzi na plaży. Ale z tym raczej da się żyć.
Zupełnie inaczej rzecz ma się ze wspólnym jedzeniem. Musicie wiedzieć, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelniczki, że moja firma oferuje lunche, całkiem smaczne. Większość pracowników zjada je w firmowej kantynie w towarzystwie kolegów i koleżanek. Nad stołami łopoczą sztućce i rozbrzmiewają dźwięki rozmów. I to jest właśnie to, czego - jak odkryłam - nie cierpię najbardziej.
To znaczy nie zrozumcie mnie źle - mnie wcale nie przeszkadza, że ktoś je i rozmawia. Ja po prostu nie lubię tego robić. Albo jem, albo rozmawiam. Sytuacja, w której oczekuje się ode mnie że będę przeżuwać, jednocześnie nasłuchując co kto mówi i jeszcze nie daj Boże odpowiadać, jest dla mnie mocno niekomfortowa. No kurde - jak jem to jem. Mogę ewentualnie jeść i czytać (ale to raczej nie w towarzystwie, chyba że w towarzystwie mojego męża, o ile on też by właśnie jadł i czytał). Ale jeść i gadać? Ryzykując, że coś źle przełknę? Że się roześmieję i wszyscy zobaczą szpinak, który utknął mi między zębami? Że odgłosy własnego przeżuwania kompletnie zagłuszą napływające do mnie fale dźwięku i będę zmuszona prosić z pełnymi ustami o powtórzenie?
Tak, wspólne, konwersacyjne obiady zdecydowanie są najgorsze.
Dlatego, moi drodzy, mam do Was prośbę. Jeśli mnie zapraszacie, to raczej na wino niż obiad. A jeśli już mam coś jeść, to nie mówcie nic do mnie dopóki nie skończę.
Dziękuję.
Tak się jednak składa, że chwilowo pracuję i pracowanie to ma dość negatywny wpływ na moje grafomaństwo. Coś tam odnotowuję jeszcze w dzienniku, który jak wiecie prowadzę metodą dość archaiczną, mianowicie ręcznie. Porzucenie tej formy aktywności mogłoby jak mniemam rzutować negatywnie na przyszłość - otóż patrząc w przód, wciąż widzę przed oczyma grupę archeologów dogrzebujących się do mych zapisków za lat kilkaset, pochłaniających je i snujących na ich podstawie rozprawy historyczne. Wizja ta towarzyszy mi od dzieciństwa i nie ma takiego zajęcia, które kazałoby mi z niej zrezygnować.
No, ale blog trochę opuściłam.
Wróciwszy dziś do domu postanowiłam nadrobić zaległości - wszak sytuację mamy niecodzienną, właśnie przegraliśmy z Senegalem, czemu by więc mój przełom nie miał nastąpić dzisiaj? Siądźcie wygodnie, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, albowiem chcę Wam opowiedzieć o tym, czego -dzięki mojej aktualnej pracy - dowiedziałam się o sobie, a dokładniej rzecz biorąc - czego naprawdę nie cierpię.
Nie, nie chodzi o poranne wstawanie. To znaczy oczywiście go nie lubię, jestem zwierzęciem nocnym i najchętniej spałabym między 2 a 10 rano, przesypiając tym samym 8 godzin. Niestety, świat sprzysiągł się przeciwko mnie - najpierw w przesypianiu tych 8 godzin przeszkadzała mi szkoła, potem studia, wreszcie praca i dzieci. Jakiś czas temu komuś napomknęłam, że będę w ten sposób spać osiągnąwszy wiek seniora, ale w odpowiedzi usłyszałam, że na starość się już tyle nie śpi. No trudno.
Nie, nie chodzi o dojazdy. Dojazdy to ja kocham. Wprawdzie z punktu widzenia funkcjonowania rodziny byłoby lepiej, gdyby zajmowały mniej czasu, ale z drugiej strony dzięki nim mam całkiem sporo czasu na czytanie. Tak, uwielbiam czytać w zbiorkomie. W dodatku rano widuję całkiem sporo innych czytelników i dzięki temu jest mi jakoś tak swojsko.
Nie, nie chodzi o rutynę - kto dobrze mnie zna, ten wie, że sama należę do ludzi poszukujących rutyny. W praktyce różnie mi to wychodzi, ale są w moim życiu sprawy, które muszą chodzić jak w zegarku - i naprawdę tak chodzą. Dana rutyna może mi nie odpowiadać, ale raczej lepsza jakaś niż żadna.
Nie, nie chodzi o brak czasu - nadal czytam dużo książek, oglądam seriale, biegam i szydełkuję. Oczywiście muszę to wszystko jakoś ścieśniać, ale dać się da. Pewne sfery na pewno cierpią - jak pisałam wyżej, nie piszę tyle ile bym chciała. Brakuje mi też swobody w ciągu dnia, na przykład dzisiaj, kiedy nagle zrobiło się bardzo ciepło, a ja oczyma wyobraźni widziałam te tłumy ludzi na plaży. Ale z tym raczej da się żyć.
Zupełnie inaczej rzecz ma się ze wspólnym jedzeniem. Musicie wiedzieć, drogie Czytelniczki i drodzy Czytelniczki, że moja firma oferuje lunche, całkiem smaczne. Większość pracowników zjada je w firmowej kantynie w towarzystwie kolegów i koleżanek. Nad stołami łopoczą sztućce i rozbrzmiewają dźwięki rozmów. I to jest właśnie to, czego - jak odkryłam - nie cierpię najbardziej.
To znaczy nie zrozumcie mnie źle - mnie wcale nie przeszkadza, że ktoś je i rozmawia. Ja po prostu nie lubię tego robić. Albo jem, albo rozmawiam. Sytuacja, w której oczekuje się ode mnie że będę przeżuwać, jednocześnie nasłuchując co kto mówi i jeszcze nie daj Boże odpowiadać, jest dla mnie mocno niekomfortowa. No kurde - jak jem to jem. Mogę ewentualnie jeść i czytać (ale to raczej nie w towarzystwie, chyba że w towarzystwie mojego męża, o ile on też by właśnie jadł i czytał). Ale jeść i gadać? Ryzykując, że coś źle przełknę? Że się roześmieję i wszyscy zobaczą szpinak, który utknął mi między zębami? Że odgłosy własnego przeżuwania kompletnie zagłuszą napływające do mnie fale dźwięku i będę zmuszona prosić z pełnymi ustami o powtórzenie?
Tak, wspólne, konwersacyjne obiady zdecydowanie są najgorsze.
Dlatego, moi drodzy, mam do Was prośbę. Jeśli mnie zapraszacie, to raczej na wino niż obiad. A jeśli już mam coś jeść, to nie mówcie nic do mnie dopóki nie skończę.
Dziękuję.
W pracy może niestety stresować wiele rzeczy. Trzeba nauczyć się jak sobie z takimi stresami radzić, jak nie dać się nerwom pokonać i co robić aby nie utrudniały one pracy. Na pewno bardzo pomocne jest gdy do wykonywanych obowiązków idealnie się przygotujemy - wtedy poziom stresu będzie można nieco obniżyć a może zupełnie zminimalizować?
OdpowiedzUsuń