Jest pierwszy lipca, lato w pełni, zatem wypada napisać coś o pogodzie.
Żeby jednak notka wyglądała poważniej, zacznę nieco filozoficznie: podobno zawsze należy uważać na to, czego się w życiu chce, bo istnieje spore ryzyko, że jeśli dane marzenie się spełni, to w formie mocno odbiegającej od tej wyśnionej. Nie jestem ekspertem od tej życiowej prawdy, ale gdybym miała zawęzić swoje życiowe doświadczenia do tych rodem z Kalifornii z ostatnich dni i tygodni - to owszem, jest to prawda.
Kiedy przyjechałam tu na dziesięć dni w maju 2012 roku, pogoda po prostu mnie zachwyciła. W ciągu dnia było lekko ponad 30 stopni, było gorąco, ale w taki przyjemny, zupełnie akceptowalny sposób. Nie miałam prawa jazdy, więc dnie spędzałam na spacerach z Emilką: chodziłam z wózkiem wzdłuż wąskich, kiepsko przystosowanych do rodzinnych spacerów chodników w Santa Clara, siedziałam z nią na placu zabaw, ciesząc się słońcem i dobrym humorem uwielbiającego upały malucha. Wieczorem aura się zmieniała: po zachodzie słońca temperatura wyraźnie spadała. Przekonaliśmy się o tym skutecznie pewnego wieczoru, kiedy postanowiliśmy się napić wina na balkonie. Po pierwszym kieliszku wróciliśmy do cieplejszego wnętrza.
Właśnie na taką pogodę czekałam od wczesnej wiosny. Wypatrywałam tych trzydziestostopniowych upałów, a one, nawet gdy nadchodziły, znikały po kilku dniach ustępując miejsca temperaturom dwudziestokilkustopniowym, idealnym na to, by wybrać się na spacer czy popluskać w odkrytym basenie, zbyt jednak niskim by stwierdzać, sapiąc: "uch, jak gorąco".
No i w końcu się doigrałam. Bowiem od kilku dni cieszymy się temperaturą mniej więcej czterdziestostopniową. Wczorajsza, niedzielna próba poczytania książki na zewnątrz zakończyła się po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy niemal pobiegłam do domu, z poczuciem, że pod pozbawionym chmur niebem nie wytrzymam ani chwili dłużej. Pod blokiem zostało kilkoro weteranów, w tym pewien sąsiad, którego widuję regularnie nad basenem bądź w basenie. Wiosną sąsiad był typem nordyckim - ot, blondyn o jasnej cerze. Obecnie skórę ma zdecydowanie brązową, jego włosy zaś nadal są koloru słomkowego, co tworzy - z mojego punktu widzenia - oryginalną kombinację.
W mieszkaniu przez dużą część dnia chodzi klimatyzacja, wbrew moim wielokrotnym deklaracjom, że mieszkanie wolę zwyczajnie wietrzyć, zaś klimatyzacja będzie używana wyłącznie w sytuacjach ostatecznych. Z punktu widzenia mojej skromnej osoby, która ma za sobą najdłuższą zimę życia (trwającą prawie do połowy kwietnia), obecna sytuacja jest bowiem bliska ostateczności.
Tak sobie marudzę, ale przecież wiedziałam, że będzie ciepło. I wielokrotnie obiecywałam sobie, że na upały narzekać nie będę. I tylko tak po cichu, w tajemnicy, zerkam sobie na prognozę pogody, czy czasem nie okaże się, że za kilka dni temperatury nagle spadną, a z nieba - co tutaj zdarza się rzadko - spadnie choć trochę deszczu. Tak więc nie, ja nie narzekam. Ja tylko stwierdzam tak zupełnie obiektywnie i bez żadnych pretensji, że czterdzieści to lekko za dużo.
Powiem Wam też, że zaczynają mi się podobać Fahrenheity. Bo jednak informacja o tym, że jest ponad sto stopni, robi większe wrażenie niż ta o czterdziestu.
A w wolnych chwilach czytam Zimne wybrzeża Twardocha. Akcja dzieje się na Spitsbergenie, gdzie, jak wiem z doświadczenia, upałów nie ma. To tak dla równowagi.
Kilka dni wytrzymasz i będzie znów fajnie. A my w Kaczogrodzie co? Kilka dni fajnie i znów ciulato, bo w polsce są dwie pory roku, lato i ciulato. Przy czym lato trwa z miesiąc i to nie jednocześnie, a poszatkowane. :(
OdpowiedzUsuń