piątek, 5 lipca 2013

Amerykański czwarty lipca

Amerykańskie święta mają to do siebie, że Europejczykowi, a przynajmniej jednej, konkretnej Europejce (czyli mnie) trochę ciężko je ogarnąć. Przybysz ze Starego Kontynentu dowiaduje się tu, że drugi dzień Bożego Narodzenia czy Wielkanocy to normalny czas pracy, za to istnieją wynalazki typu Memorial Day czy Martin Luther King Day, kiedy to wielu Amerykanów ma wolne. Oczywiście nie wszyscy - sklepy i tak są otwarte do późnych godzin. 

Są jednak święta zupełnie dla mnie zrozumiałe, na przykład Dzień Niepodległości, obchodzony 4 lipca. Uroczystości organizowane z okazji tego typu świąt kojarzą mi się głównie ze szkolnymi czasami, kiedy to uczniowie byli prowadzeni do sali gimnastycznej, w której następował bardzo uroczysty apel. 

Stwierdziliśmy, że skoro już jesteśmy na tym końcu świata, to czwartemu lipca powinniśmy się jednak trochę przyjrzeć. Wybierając się na organizowaną w San Jose paradę, spodziewałam się wydarzenia kolorowego i totalnie kiczowatego. I nie zawiodłam się ani trochę.

Było wesoło. Kolorowo. Gwarno. Ulicami przechodzili członkowie najróżniejszych organizacji: politycznych, ekologicznych, harcerskich, zajmujących się zwierzętami, zajmujących się mniejszościami seksualnymi, zajmujących się Biblią, muzułmanie, współczesny Elvis Presley, święty mikołaj* - wyliczać mogę długo. Był również przejazd starych samochodów. Oczywiście wszędzie roiło się od amerykańskich flag, nie tylko w klasycznej postaci: były kapelusze-flagi, okulary-flagi, a jedna z muzułmanek z flagi zrobiła sobie chustę.

Parada przeszła ulicami, przy których stoją zwyczajne domy. Przybyli na uroczystość zasiedlili ciągnące się wzdłuż jezdni chodniki i trawniki. Rodziny mościły się na kocach, a część widzów najzwyczajniej w świecie przyniosła sobie krzesła. Niektórzy przyszli nawet z psami. Jeden z właścicieli czworonogów umieścił swojego pupila w czymś w rodzaju zdalnie sterowanego wózka, do którego była przyczepiona amerykańska flaga i przy pomocy pilota wysyłał zwierzaka na wycieczki. Proszę się jednak nie oburzać - pies nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko.

Z zysków materialnych: skutkiem pójścia na paradę nasz stan posiadania zwiększył się o trzy małe amerykańskie flagi oraz lizaka (którego już nie mamy). Chciano nam jeszcze dać burrito, ale pamiętając o czekających na nas w domowej lodówce kotletach mielonych odmówiliśmy.

Do zysków niematerialnych zaliczyć mogę miłe dwie godziny spędzone w klimacie totalnego kiczu i ogólnej radości. 

I tak sobie myślę, że nawet jeśli przejazd wielkiego wozu ze świętym mikołajem na początku lipca, przy temperaturze ponad trzydziestu stopni, wydaje się naprawdę porąbanym pomysłem, to jednak jest to sympatyczniejsze i o wiele mniej groźne niż uliczne konflikty w Polsce 11 listopada. Co wcale nie oznacza, że uważam iż na polskich obchodach też powinien być mikołaj. 

Wieczorne fajerwerki sobie odpuściliśmy ze względu na to, że panna Emilia zasnęła tuż po dziewiętnastej. No, ale fajerwerki już w życiu oglądałam, a parady z okazji 4 lipca jeszcze nie.

_______
* Podobno w 2004 roku Rada Języka Polskiego zaleciła, by świętego mikołaja zapisywać małą literą. Wydaje mi się to trochę dziwne, ale jeśli ktoś mi nie wierzy, to może zajrzeć tu.

1 komentarz:

  1. ,,i przy pomocy pilota wysyłał zwierzaka na wycieczki.''

    Hihihi... Takie to hamerykańskie :D Tyłka nie ruszyć tylko z pilota psa na spacer :D

    OdpowiedzUsuń