Nad północną Kalifornią zawisły chmury. Od wczoraj jest szaro i ponuro, a dziś rano, odwożąc Emilkę do przedszkola, po raz pierwszy od dawna musiałam używać wycieraczek. Przez otwarte okna wpada delikatny zapach deszczu.
Dawniej uwielbiałam taką pogodę. Lubiłam smętne dni listopada, kiedy mogłam siedzieć w domu, na uczelni czy w pracy, wyglądać przez okno na szarość otaczającego mnie świata i z uczuciem błogości popijać gorącą herbatę z malinowym syropem i cytryną. A potem, wieczorem, można było przejść zalanymi deszczem chodnikami, żeby w przytulnym wnętrzu pobliskiej kawiarni sączyć grzane piwo z sokiem. Wystarczyło kilka bardzo mroźnych zim, żebym stała się zdecydowaną zwolenniczką lata i wysokich temperatur. Ale szare, smętne dni zawsze wywołują u mnie jakiś dziwny rodzaj sentymentu, który na swój sposób lubię. Łatwo popadam w najróżniejsze nastroje - od tych dobrych po kiepskie. Zawsze jednak dosć intensywne.
Wczoraj przez dłuższy czas wspominałam paskudne dwa tygodnie 2004 roku, które spędziłam w łóżku ze spuchniętą nogą. Wszystko przez to, że Dawid zaczął czytać "Dom dzienny, dom nocny" Tokarczuk - książkę, którą odkryłam właśnie podczas tych dwóch fatalnych tygodni. Doszłam znów do wniosku, że książki zawsze kojarzą mi się z sytuacją, w której je czytałam. Nie musi to koniecznie wpływać na to, jak odbieram ich treść. Ale potem, gdy wspominam daną lekturę przypomina mi się cała otoczka, jaka towarzyszyła czytaniu.
Czasami bywa zabawnie. Jedną z moich ulubionych książek jest Rozmowa w "Katedrze" Llosy. Chyba już nigdy nie uda mi się zapomnieć tego, że czytałam ją w szwajcarskim McDonaldzie, tuż po tym jak wyjechaliśmy do Zurychu. Mieszkaliśmy w tymczasowym mieszkaniu, w którym za nic w świecie nie chciałam siedzieć w ciągu dnia, w obawie przed tym, że ktoś do mnie przyjdzie lub zadzwoni używając dialektu, a ja nie będę potrafiła się dogadać. Łaziłam zatem po mieście i jadłam fast foody, chyba trochę dlatego, że na tle obcego i koszmarnie drogiego miasta McDonald's wydawał się dziwnie swojski i tani.
Sapkowski na zawsze będzie kojarzył mi się ze szkołą. Saga o Wiedźminie wciągnęła mnie do tego stopnia, że czytałam ją podczas lekcji. Choć kiedy zastanowię się nad tym głębiej, to wtedy siedziałam nad nią prawie non stop.
Lśnienie Kinga kojarzy mi się przede wszystkim z Emilką. Czytałam to, gdy moja córka miała kilka miesięcy. Wrażenie, gdy trafiałam akurat jakiś straszniejszy kawałek i nagle w mieszkaniu rozlegał się wrzask obudzonego dziecka - niezapomniane. Z kolei będąc w ciąży przeczytałam pierwszy tom Millenium i skazałam się na kilka kazań ze strony znajomych osób na temat tego jak to sobie szkodzę czytając takie rzeczy w stanie błogosławionym.
Życie i los Grossmana przeczytałam leżąc plackiem na plaży. Coś mi zgrzytało pomiędzy scenerią w której się znajdowałam, a tą książkową, z obozami koncentracyjnymi i koszarami. A jednak wciągnęłam się niesamowicie, czego skutkiem było zbyt mocne przypieczenie się na słońcu.
Kiedyś miałam zasadę, w myśl której romanse starałam się czytać tylko w zimie. No wiecie - mróz, wiatr, a ja siedzę pod kołdrą i czytam słodkie historyjki z happy endem. Dlatego większość tego typu pozycji, które zdarzyło mi się przeczytać, kojarzy mi się z zimą. Natomiast "romans z wyższej półki", Duma i uprzedzenie przywodzi mi na myśl przede wszystkim komunikację miejską w Gdańsku. Akurat byłam tam na praktykach. Przez dzień czy dwa jeździłam po bibliotekach, podczytując po drodze książkę Jane Austen.
Moje całe dzieciństwo kojarzy mi się z książkami Lucy Maud Montgomery. Spędziłam wiele lat wracając do losów jej bohaterek. I wciąż noszę się z zamiarem przeczytania tego wszystkiego po raz kolejny.
Ja tu wspominam, kiedy co czytałam, a tymczasem za oknem nadal szaro. Kalifornia w czerwcu.