Podobno wczoraj obchodziliśmy Dzień Wagarowicza. Jako że temat od dawna mnie nie dotyczy, a zimowa aura za oknem raczej nie sprzyja wagarowym skojarzeniom, kompletnie ten fakt przeoczyłam. O temacie przypomniała mi dopiero moja mama, za co odwdzięczyłam się opowieścią o jednej z moich szkolnych ucieczek. Uznałam bowiem, że po tylu latach już mi żadna kara nie grozi.
W całej historii nie ma w zasadzie nic szczególnego: ot, wagary jakich wiele. Ale skoro opowiedziałam już rodzicom, to mogę opowiedzieć i Wam.
Pewnego wiosennego, chyba majowego dnia jakoś na początku tego tysiąclecia, zaspałam do szkoły. Nie było to niczym wyjątkowym: zawsze nienawidziłam rannego wstawania. W dodatku jak na złość kilka razy w tygodniu pierwszą lekcją był angielski. Nauczycielka prowadząca zajęcia z tego przedmiotu jakoś nie potrafiła się przyzwyczaić do moich spóźnień i wyraźnie jej one przeszkadzały. Bywało zatem, że w trosce o dobre samopoczucie ogółu, wiedząc, że spóźnienia nie uniknę, postanawiałam spędzić pierwszą godzinę lekcyjną w łazience.
Tu muszę złożyć stosowne wyjaśnienie. To wcale nie tak, że nie było tygodnia, w którym nie omijałabym angielskiego. Takie wypadki zdarzały się tylko czasem. Fakt, że na przeczekanie pierwszej lekcji wybierałam łazienkę wynikał zaś z tego, że nie chciałam być przyłapana przez jakąś kontrolującą korytarze panią woźną. A z łazienki może korzystać każdy, nawet w czasie lekcji, prawda? Poza tym to nie moja wina, że tak często mój szkolny dzień zaczynał się od angielskiego.
Tego dnia spotkałam w łazience koleżankę z klasy. No i jakoś tak wyszło, że postanowiłyśmy nie iść również na kolejną lekcję, a potem w ogóle opuścić budynek liceum. Był w końcu piękny, wiosenny dzień - komu normalnemu chciałoby się go spędzać w szkolnej ławie czy też szkolnej łazience?
Poszłyśmy do parku. Na niebie świeciło słońce, wokół pełno było zieleni. Jakież było moje zdziwienie, gdy wśród przechadzających się po alejkach zaczęłam rozpoznawać kolejne znajome twarze. Wyglądało na to, że tego dnia w parku było mniej więcej 20 procent uczniów naszej szkoły. Nie czując się tam do końca pewnie, postanowiłyśmy udać się w dalszą drogę.
Koleżanka zaproponowała proste rozwiązanie:
- A nie możemy iść po prostu do ciebie?
- Nie! - tłumaczyłam - moi rodzice idą dziś do pracy na 11, wczoraj było zebranie... Nie da rady. Musimy poczekać.
- No to chodźmy pod zawodówkę - powiedziała koleżanka - posiedzimy, pogadamy, a jak twoi rodzice pójdą do pracy, idziemy do ciebie.
Tak zrobiłyśmy. Ponieważ jednak nie chciałyśmy się rzucać zanadto w oczy (przypomniało się nam nagle, że nasza wychowawczyni uczy również w szkole zawodowej), poszłyśmy na tyły budynku, gdzie w atmosferze chylących swe gałęzie ku ziemi drzew zamierzałyśmy przeczekać kolejną godzinę. Niestety, rzeczywistość nieco nas zawiodła - wśrod wspomnianych drzew roiło się od komarów, poza tym koleżanka miała na sobie bardzo jasne spodnie, co wykluczało wygodne siedzenie na ziemi czy murku. Paskudne owady próbowała przegonić dymem z papierosów, ale i tak było nam średnio wygodnie. Kiedy uznałam, że rodzice już prawie na pewno są w pracy, poszłyśmy do mnie do domu.
Siedziałyśmy tam przez kilka godzin, dzwoniąc do różnych znajomych i nieznajomych (zdaje się, że koleżanka właśnie tego dnia "wydzwoniła" sobie swojego przyszłego chłopaka - ale to temat na inną notkę, której zresztą nie napiszę), aż w końcu kumpela postanowiła iść do domu. Zadzwoniła mniej więcej pół godziny później, informując mnie, że pod moją klatką spotkała nauczycielki od fizyki i matematyki - przedmiotów, które miałyśmy dziś na czwartej i piątej lekcji. Co prawda była na tyle sprytna, że zmyśliła historię o tym, jak to była u lekarza i przyszła do Agaty po lekcje, nie mając pojęcia o tym, że Agaty też nie było w szkole, ale i tak wiedziałyśmy, że mamy kłopoty.
Miałyśmy. Ale życie i tak było piękne.