Kilka dni temu, przy okazji wspominania mojej internetowej przeszłości, przypomniała mi się pewna mrożąca krew w żyłach historia, która znaczna część rozegrała się pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Internecie. W ramach dbania o aktualizowanie bloga postanowiłam ją tu przedstawić.
Dawno, dawno temu, gdy na świecie nie było jeszcze Facebooka, a coś takiego jak "stałe łącze" było nieosiągalnym szczytem marzeń większości użytkowników Internetu, przeciętny dzień Agaty polegał na czekaniu na godzinę 22, kiedy połączenie z siecią było tańsze. Późnym wieczorem Agata zwykła siadać przed komputerem brata i wsiąkać w świat Diablo.
Tak naprawdę chodziło nie tylko o grę. Diablo oznaczało możliwość poznawania innych użytkowników Internetu. Głównie płci męskiej. W tym czasie chodziłam do liceum i w mojej klasie były same baby. Diablo oznaczało okno na inny świat. Proszę się nie śmiać - dzięki takiej metodzie poznawania kolegów mogłam od razu odrzucać tych, którzy robili błędy ortograficzne. W realu to już nie jest takie proste - trzeba robić dyktando.
Jednym z chłopaków, których poznałam grając, był osobnik o nicku na literę M. W moim życiu gościł bardzo krótko, za to nasza znajomość miała niezwykle bolesne konwekwencje. Dosłownie i w przenośni.
M. pojawił się na kanale pewnego sierpniowego wieczoru. Nasza rozmowa była fascynująca. Dowiedziałam się, że mój nowy znajomy słucha Nirvany, jest ode mnie o kilka lat starszy i ma długie włosy. Wyrażał gotowość odwiedzenia mnie, jeśli tylko pozwolą mu na to rodzice. To ostatnie trochę mnie dziwiło - nie rozumiałam, dlaczego chłopak w tym wieku miałby problem z przekonaniem rodziców, by puścili go na małą wycieczkę. Ponieważ jednak bardzo pięknie opowiadał o Kurcie Cobainie, a ja byłam na etapie buntu wobec świata i słuchałam czasami Nirvany, postanowiłam nie wnikać w jego relacje z rodzicami.
Oczyma wyobraźni widziałam, jak odwiedza mnie w moim rodzinnym mieście i idziemy na spacer, oboje z rozwianymi, długimi włosami. Gdy tylko zaproponował wymianę maili, natychmiast podniosłam się z krzesła. Jakimś cudem nie przyszło mi do głowy, żeby zapisać jego adres korzystając z komputera. Zamiast tego pobiegłam do pokoju po kartkę i coś do pisania.
Po chwili wyłam z bólu. Wstając z krzesła nie pomyślałam o tym, by rozruszać jakoś ścierpniętą stopę. Efektem było stanięcie na niej do góry nogami i dość mocne skręcenie. Cel jednak osiągnęłam - adres fana Nirvany został zapisany. Niestety, w międzyczasie gość zniknął z kanału.
M. nie pojawił się już na kanale. Stęskniona, napisałam maila, w którym opisałam swój wypadek. Mój nowy znajomy (i potencjalny narzeczony) odpisał, że nie daruje sobie, iż przez niego zrobiłam sobie krzywdę i zaproponował, że w zamian on popełni samobójstwo - na co oczywiście się nie zgodziłam.
Do odwiedzin nigdy nie doszło, a nasz kontakt wkrótce potem się urwał. Jakiś czas później, korzystając z ICQ (to był taki fajny komunikator, od którego wszystkie inne do tej pory są gorsze), przypomniałam sobie o tamtej krótkiej znajomości i postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się znaleźć M. wśród jego użytkowników.
Tak, udało się. Wszystko się zgadzało: nick i adres mailowy. Nigdy jednak nie dodałam M. do kontaktów. Wiecie dlaczego? Bo z jego danych udostępnionych na ICQ wynikało, że ma trzynaście lat.
A noga bolała mnie przez kilka tygodni.
Ja siedzialam na mIRC-u i wlasnie ICQ. I tak poznalam chlopaka o nicku na h. ktory pokazal mi dobry polski rock i tak komplementowal moje czarne oczy, ze zostal mi w glowie jeszcze pare ladnych lat :) ah stare dobre czasy z dobrymi, starymi komunikatorami :) pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńCzyli wszystko się zgadza, jak w reklamie "Mam na imię Małgosia i mam 14 lat". Może i internet daje setki możliwości i kontaktów, ale ile z tego jest wartościowych i prawdziwych?
OdpowiedzUsuń