Emilka spędziła piątek w przedszkolu, a ja - w kartonach.
Wiem, nudzę o tych kartonach od kilku miesięcy. A to je pakuję, a to rozpakowuję, a powinnam po prostu zacisnąć zęby i pozbyć się ich wszystkich w któryś z luźniejszych weekendów.
Rzecz w tym, że ja nienawidzę się rozpakowywać. Nie chodzi tylko o to, że mi się nie chce, albo że wolę w tym czasie robić inne rzeczy. Przeglądanie przedmiotów, ubrań, których jakiś czas się nie widziało, a wcześniej przez pewien czas nie dostrzegało, wywołuje u mnie niepożądaną reakcję sentymentalną. Siedzę potem z kubkiem herbaty i gapię się na te namacalne elementy mojego życia.
Oczywiście, że jest ich za dużo. Wielu z nich mogłabym się pozbyć. Zresztą przedmiotów, które wylądowały w sierpniu w białych workach z logo miasta Zurych też było niemało. Od lat walczę ze swoim zbieractwem i wydaje mi się, że jest coraz lepiej. Szkoda mi jednak rzeczy, do których chcę jeszcze wrócić. Pozbycie się ich byłoby czymś w rodzaju przyznania się do porażki.
Jest taka błękitna spódnica, w której zakochałam się gdzieś na początku liceum. Długa, z cienkiego materiału. Kiedy ją kupowałam, byłam młodą i naiwną dziewczyną (a jeszcze głupiej i naiwniej to brzmi), która planowała całe swoje życie spędzić w swoim rodzinnym Małym Mieście, zarabiać pieniądze, wydawać je na książki i - w przypadku pojawienia się odpowiedniego rycerza - rodzić mu dzieci. Małe Miasto opuściłam wraz ze spódnicą trzy lata później. Ona sama teraz w szafie w północnym San Jose, starsza o kilkanaście lat i nieco już zniszczona.
Biała letnia bluzka, którą miałam na sobie w dniu, w którym postanowiłam zamieszkać w Krakowie. Trzymam ją wciąż w szafie, tak jakbym obawiała się, że bez jej obecności wspomnienia, które tak naprawdę są już od wielu lat nieważne, znikną na zawsze.
Są materiały do nauki niderlandzkiego, które pomagały mi przetrwać pierwsze tygodnie w Zurychu, kiedy tak bardzo starałam się polubić to miasto. Było tym gorzej, że przez blisko miesiąc nie miałam dostępu do Internetu. Starałam się jakoś to sobie wynagrodzić: siadałam przy biurku (tym samym, przy którym jestem teraz - kolejny przedmiot, który jest ze mną od kilku lat), i powtarzałam paskudnie brzmiące czasowniki. Nie mam pojęcia, dlaczego chciałam się uczyć tego właśnie języka. Na francuski, który podobał mi się od dzieciństwa, zapisałam się dopiero będąc w ciąży.
Dzbanek, który kupiłam kiedyś z zamiarem kupowania sobie na biurko kwiatów. Kilka razy mi się udało. Potem zrozumiałam, że cięte kwiaty w połączeniu z kotami to marny pomysł. Wciąż szkoda mi go oddać czy wyrzucić.
Puzzle, które kupiliśmy z Dawidem z okazji moich dwudziestych siódmych urodzin. Od dwóch lat leżą i czekają na to, aż znów będę chciała je dokończyć i powiesić na ścianie.
Pamiętniki pisane latami, ostatnio nieco zakurzone. Powoli zaczynam dojrzewać do myśli, żeby coś z nimi zrobić. Prędzej czy później moje dziecko nauczy się czytać i jakoś nie jestem pewna, czy zapisane moim charakterem pisma bruliony jej nie zachęcą do lektury. A przecież chciałabym, żeby moja córka była normalniejsza niż ja. Przynajmniej pod niektórymi względami. Zeskanować? Przepisać na komputerze, a wersji papierowych się pozbyć?
Bilety, zarówno lotnicze jak i PKP, poupychane w książkach i zeszytach, przypominające ważne daty i mające wtedy miejsce sytuacje. Pewnie co najmniej połowa z nich była niepotrzebna.
Gdybym zebrała to wszystko (oczywiście mogłabym te rzeczy wymieniać dalej), dałoby się zapewne w tempie ekspresowym pozbyć zawartości mniej więcej dwóch kartonów. Trzymać? A może wyłączyć sentymenty i oddać/sprzedać/wrzucić do zsypu?:)
Próbowałam kiedyś pamiętniki przepisać na komputer, ale nie wyszło mi to za dobrze. W trakcie przestałam pisać a zaczęłam czytać i zastanawiać się, jak ja mogłam być taka głupia, albo jak mogłam to czy tamto napisać. Potem chciałam zmieniać formę na poprawną gramatycznie i stylistycznie, żeby to lepiej wyglądało, a na końcu doszłam do wniosku, że ta plama kawy na zeszycie ma swoje znaczenie, ta perfumowana strona pachnie nadal po 8 latach (no dobra, trochę śmierdzi) a te kwiatki i serduszka rysowałam jak byłam zakochana. Niestety, tego wszystkiego nie da się przenieść na komputer. To już nie to samo.
OdpowiedzUsuńWięc polecam zaopatrzyć się w jakiś kuferek na klucz i tam pochować skarby. Pozdrawiam :)
Nie wyrzucaj tych pamiętników! To bezcenna pamiątka! Przepisanie ich na komputer uchroni Cię tylko przed zniszczeniem wersji papierowej, ale, tak jak napisała Renata, nie da się przenieść tego, co niosą ze sobą. Do dziś trzymam moje odręcznie pisane wiersze - często na zniszczonych, podartych kartkach, przekreślane i poprawiane - bo tak było szybciej, bo taka kartka była pod ręką. Przepisałam je, widzą od kilku lat w internecie, kilka z nich wydrukowałam i zrobiłam z nich zeszyt, taki jakby tomik, ale nie wyrzuciłam rękopisów. Skombinuj na takie papierowe pamiątki (zeszyty, bilety...) jakieś ładne pudełko, skrzyneczkę i schowaj tam, gdzie niekoniecznie każdy sięgnie, ale Ty będziesz wiedzieć, że masz tam swoje skarby. Na ubrania i inne pamiątki też możesz skombinować jakiś zbiorczy, ładniejszy karton i zatrzymać, nie musisz na siłę pozbywać się tych rzeczy. Wspomnienia wspomnieniami, ale to dzięki tym rzeczom te wspomnienia przywołujesz :)
OdpowiedzUsuńDzięki za przemiłe komentarze. Zazwyczaj nie pozwalam takim nastrojom przelewać się na moją internetową egzystencję, ale jak widać, czasem warto. :)
OdpowiedzUsuń