wtorek, 13 listopada 2012

O tym, jak byliśmy w Los Angeles

Wyprawę do Los Angeles planowaliśmy jeszcze zanim przenieśliśmy się do Kalifornii. Powodował nami nie tylko turystyczny głód (choć i jego nie brakowało), co konieczność. Emilii kończył się tymczasowy, wystawiony na rok paszport i aby go przedłużyć, trzeba było odwiedzić polski konsulat w Mieście Aniołów.

Zaplanowaliśmy wyprawę na trzy dni, tak by mieć czas na zobaczenie czegoś więcej niż lotnisko bądź autostrada (długo zastanawialiśmy się, jaki środek transportu wybrać). Tematem dyskusji był termin. W końcu postanowiliśmy polecieć 10 listopada. Dwa dni później wypadał poniedziałek i to właśnie wtedy zamierzaliśmy wybrać się do konsulatu.


Dzień pierwszy: wyprawa prawie na marne


Zaczęło się zwyczajnie: rano pojechaliśmy na lotnisko, wczesnym popołudniem byliśmy w Los Angeles. W drodze do hotelu, która według Google Maps miała nam zająć może pół godziny, utknęliśmy w jakimś gigantycznym korku, skutkiem czego na miejsce dotarlismy znacznie później niż chcieliśmy, w dodatku porządnie zmęczeni i głodni. I właściwie byłby to całkiem nudny wieczór (poszliśmy tylko coś zjeść w okolicy i zrobić drobne zakupy spożywcze), gdyby nie to, że odpoczywając ze smartfonem w dłoni, zupełnie niechcący zaczytałam się w bardzo gorącej dyskusji politycznej zwolenników Romneya i Obamy. 


Coś zaczęło mi świtać po przeczytaniu posta jednego z dyskutantów, który życzył pozostałym "Happy Veterans Weekend". Szybko wskoczyłam na stronę konsulatu RP i zamarłam. Przeczytałam, że w poniedziałek będzie on nieczynny.

Oczywiście wpadliśmy w panikę. Samolot powrotny mieliśmy w poniedziałek, po południu. Przełożenie tego na wtorek wyglądało na bardzo skomplikowaną i niewygodną dla nas operację, z bardzo różnych względów. Jednym z nich był chociażby fakt, że Dawid nie miał urlopu. Jak ostatniej deski ratunku uczepiliśmy się numeru telefonu, który był podany na stronie konsulatu. Dołączona do niego informacja mówiła, że należy z niego korzystać tylko w nagłych sytuacjach, takich jak na przykład aresztowanie. No cóż, nam aresztowanie chyba nie groziło i mieliśmy porządnego stracha, że w związku z tym nasz problem może wydać się konsulowi mało ważny.

Konsulem okazała się być kobieta, która na szczęście uznała, że Polakom, którzy nie są aresztowani, również należy pomóc. Obiecała, że pojawi się w konsulacie w poniedziałek o dziewiątej rano i przyjmie nasze wnioski. Mieliśmy chyba więcej szczęścia niż rozumu. Za to nasza krótka wyprawa od razu nabrała rumieńców.

Dzień drugi: szukamy znanych ludzi i jedziemy do 90210


W niedzielę, w miarę spokojni o losy paszportu naszego dziecięcia (ciągle trochę się bałam, że pani konsul jednak się w poniedziałek nie pojawi) i wyspani, postanowiliśmy oddać się zwiedzaniu. Pojechaliśmy do Hollywood. Chcieliśmy zrobić sobie zdjęcia pod napisem na wzgórzach. Ja miałam w tym wszystkim jeszcze jeden cel: moim planem było spotkać jakiegoś słynnego producenta, który natychmiast znalazłby się pod wrażeniem mojej osoby i zaproponował mi dużą rolę w filmie. Niestety, po dotarciu na miejsce szybko zorientowałam się, że to się nie uda. Po pierwsze, kierowana chęcią wygody założyłam na siebie trochę workowate ciuchy, w których zdecydowanie nie wyglądałam atrakcyjnie. Po drugie, wiele dziewczyn uprawiających jogging na ulicach Hollywood wyglądało na dwa razy cieńsze ode mnie. Dwa razy grubsze też byly, ale to nie zmieniało faktu, że na tle tego wszystkiego raczej się nie wyróżniałam i słynny producent miał marne szanse na wyłowienie mnie z tłumu.


A tak poważnie: Hollywood było trochę inne niż się spodziewałam. Słynny producent miałby sporo problemu z przekonaniem mnie, bym chciała spędzać tam więcej czasu. 


Przede wszystkim, wcale nie było tam ładnie. Mijałam piękne budynki, restauracje i sklepy kuszące turystów kolorowymi witrynami, by chwilę potem znaleźć się obok odrapanej bramy na nierównym, zniszczonym chodniku. Przy ulicach odchodzących od słynnej Alei Gwiazd widziałam siedzących, a nawet leżących na ziemi bezdomnych w brudnych ubraniach. Co chwila trafialiśmy na facetów chcących nas wysłać na zorganizowaną wycieczkę po Hollywood, na którą wcale nie chcieliśmy jechać. No i było strasznie głośno. Jednym ze źródeł hałasu była buda, w której najwyraźniej w najlepsze trwała dyskoteka (była dziesiąta rano).


Oczywiście moje wrażenia nie mają bardzo mocnej podstawy - wszystko robiliśmy "na szybko", ograniczeni czasem i wózkiem z Emilią. Nie mieliśmy za bardzo czasu na wczucie się w klimat. Byliśmy turystami, którzy wpadli na Aleję Gwiazd, przeszli się nią, kupili nowe magnesy na lodówkę, przeszli jeszcze kilka ulic i uciekali w dalszą wyprawę. Nie jest też tak, że kompletnie mi się tam nie podobało. Po prostu chyba spodziewałam się czegoś trochę innego. 



Naszym kolejnym celem był słynny napis "Hollywood" na zboczu góry Lee. Przejażdżka do punktu, w którym warto zrobić zdjęcia, to podróż wąskimi, pnącymi się górę drogami. Było warto: widok, który ukazał się nam na końcu był rzeczywiście imponujący. Piękna przyroda, góry, ogromne przestrzenie. 

Naszym kolejnym celem tego dnia było Beverly Hills. Tak, to dlatego, że w latach dziewięćdziesiątych oglądałam BH 90210 i miałam na tym punkcie prawdziwą obsesję. Kupowałam nawet zeszyty ze zdjęciami bohaterów serialu na okładkach. Teraz już tego nie robię, ale mimo wszystko żal mi było być tak blisko tego miejsca i nie zobaczyć go na własne oczy.


Beverly Hills okazało się spokojną, urokliwą miejscowością z ulicami wzdłuż których ciągną się rzędy palm i domami, których właściciele mają czasami za dużo pieniędzy. Niektóre z budynków wyglądały nieco grosteskowo (moją uwagę zwrócił zwłaszcza jeden, którego właściciel zdawał się być miłośnikiem rzeźb cherubinów grających na trąbkach), ale większość wyglądała normalnie. Spacer po Beverly Hills, tuż po przedzieraniu się przez gwar Alei Gwiazd okazał się bardzo dobrym pomysłem. Tak samo jak obiad w Cheesecake Factory. Tylko dlaczego porcje, które tam serwują, przypominają raczej dzienne menu dla szescioosobowej rodziny?


Dzień trzeci: jedziemy do konsulatu, Dawid robi sobie krzywdę, a potem idziemy na plażę

Rano zjedliśmy szybko śniadanie i pojechaliśmy do konsulatu. Podczas wysiadania z samochodu Dawid stanął na nierównej powierzchni i zwichnął sobie nogę. Prawą - tą, której używa do prowadzenia samochodu. Robił jednak dobrą minę do złej gry i twierdził, że wszystko jest w porządku. Przeczyło temu zjawisko utykania, które nasilało się przez cały dzień i zakończyło kupieniem opaski uciskowej na nogę po powrocie do domu.

Pani konsul pojawiła się tuż po dziewiątej. Złożyliśmy wnioski, podziękowaliśmy, przeprosiliśmy i pojechaliśmy do Santa Monica nad ocean.


I tu przeżylam spore zdziwienie: jeszcze tego ranka cieszylam się, że zabrałam ze sobą sweter. Po tym, jak w maju zmarzłam w Santa Cruz, uznałam, że nad Pacyfikiem zawsze powinnam się spodziewać zimna. Nic z tych rzeczy: plaża w Santa Monica przywitała nas słońcem i wysoką temperaturą. Tak naprawdę była to pogoda nadająca się na opalanie. Bosa Emilka szalała z Dawidem przy brzegu, a ja żałowałam, że nie wzięłam kostiumu kąpielowego i książki. W naszej okolicy taka pogoda zawita pewnie dopiero wiosną.



Zjedliśmy obiad w znajdującej się niedaleko meksykańskiej restauracji, która dla odmiany serwowała porcje tylko trochę większe niż bym chciała. Najedzeni pojechaliśmy na lotnisko oddać samochód i pożegnać się z naszą krótką przygodą z Los Angeles. Było ciepło, wesoło i inaczej. Trochę jak na krótkich wakacjach.


Tymczasem wróciła codzienność, wraz z atrakcjami takimi jak rozpakowywanie kartonów. Bo wiecie, ciągle jeszcze nie wiemy, co zrobić z szafą.

2 komentarze:

  1. Zeszyty z Brenda to byl hit :)) Fajny opis wycieczek, az sie chce wsiasc w samolot i poleciec na ta plaze albo aleje gwiazd. Widzialas rodeo drive w BH?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, robiło się późno i Emilia naprawdę nieźle nam szalała, więc to akurat trzeba będzie zaliczyć raz jeszcze (ale i tak bym nic nie kupiła ;-)

    OdpowiedzUsuń