poniedziałek, 21 lutego 2011

O przecinku i spacji

Wiele lat temu pewien w serwisie, na którego forum aktywnie się udzielałam i z którego użytkownikami niejedno piwo wypiłam, spotkałam pewnego osobnika, którego do dziś pamiętam z jednego tylko powodu: człowiek ten, skryty pod zapomnianym już dawno przeze mnie nickiem, miał dziwną manierę używania spacji przed przecinkiem. Wyglądało to dziwnie i zwracało uwagę. Nie tylko moją.

Było to ponad dziesięć lat temu - wtedy większość z nas domowy dostęp do Internetu zawdzięczała modemowi i Poczcie Polskiej. Gdybym miała oceniać temat powierzchownie (a przyznaję, nie prowadziłam w tym kierunku żadnych badań), stwierdziłabym, że wraz z upowszechnieniem się Internetu sytuacje, w których otwieram szeroko oczy na widok spacji przed przecinkiem (i innymi znakami  przestankowymi), zdarzają mi się coraz częściej.

Gdy widzę zdanie zapisane w ten sposób: "Jan powiedział ,że przyjdzie na obiad" (albo: "Jan powiedział , że przyjdzie na obiad"), wyobrażam sobie osobę, która w miejscu spacji bierze głębokie oddechy, na chwilę się "zawiesza", po czym kontynuuje proces mówienia. W zapisanym tekście luki w niewłaściwych miejscach dosłownie kłują mnie w oczy. Zastanawiam się też, czy autorzy tych kwiatków, kiedy już piszą coś ręcznie, również trzymają się swoich klawiaturowych zasad i przed każdym przecinkiem robią gigantyczne odstępy. I czy tak ich uczono w szkole na lekcjach języka ojczystego.

Żeby jednak nie było, że uwzięłam się na źle stawiane spacje, dodam, że drażnią mnie również wypowiedzi pisemne, których autorzy zdają się w ogóle zapominać o istnieniu interpunkcji. Brak przecinków w środku zdania to jedno. Są też tacy, którzy np. nie mają w zwyczaju ozdabiania zdań pytających znakiem zapytania. I jeszcze się dziwią, że im nie odpowiadam.


Tak czy siak, korzystając z okazji, pragnę złożyć wszystkim serdecznie życzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego. Podobno polszczyzna ma się dobrze i aktualnie nic jej nie grozi (link).

sobota, 19 lutego 2011

Niedoszłe spotkanie z Tomem C.

Dowiedziałam się dzisiaj, co mogę zrobić, by dopomóc sobie w kwestii zawodowego sukcesu. Pomoc przyszła do mnie niespodziewanie, wykorzystując jako kanał komunikacyjny wynalazek ulotki i moją skrzynkę pocztową. Znalazłam dziś w niej karteczkę zachęcającą do zapisania się na kurs Persönliche Effizienz ("efektywności osobistej"?), organizowany przez Kościół Scjentologów w Zurychu. Jeśli we wzięciu udziału w tym jakże ważnym szkoleniu miałby mi przeszkodzić brak czasu, to naprzeciw moim potrzebom wychodzą różnorodne terminy, w których mogłabym rzeczone szkolenie odbyć. Poza tym, całość zajmie mi tylko pół dnia. Po kilku godzinach spędzonych na łonie Kościoła Scjentologicznego powinnam być już gotowa do odniesienia sukcesu.

Oczywiście, jak to w życiu bywa, nic nie jest za darmo. Mój sukces miałby kosztować 55 CHF (w kwocie tej zawarta jest już cena materiałów szkoleniowych), czyli trochę więcej niż boski tort z malinami, który mogę kupić w Sprüngli. No cóż - tort szybko zniknie, a skutki zawodowego awansu będę odczuwać znacznie dłużej.

Jeśli temat mnie pociąga, mogę pozostać przy nim dłużej, oddając się lekturze książki "Problemy pracy" (20 CHF) lub zapoznać się z płytą DVD zatytułowaną tak samo (26 CHF). Wspaniale, prawda?

Czuję się lekko rozczarowana. Jeśli już Kościół Scjentologiczny szuka nowych dusz, to naprawdę mogliby dopracować kwestię tego, co właściwie sprzedają. Na kurs efektywności osobistej na pewno się nie zapiszę, ale nad wieczorem z Tomem Cruisem (chyba najbardziej znanym scjentologiem świata) mogłabym się już zastanowić. Zwłaszcza, gdyby organizatorzy przekonali go do charakteryzacji, której został poddany przy okazji kręcenia "Wywiadu z wampirem". Jakiś wykład poprowadzony przez Toma w zupełności by mi wystarczył. Na osobiste spotkanie ani nie liczę, ani o nim nie marzę - podobno Cruise jest niski. 

W związku z tym, że oferta Kościoła Scjentologicznego zupełnie nie trafiła w moje życiowe potrzeby, ulotka wędruje do kosza. A mogło być tak pięknie.

wtorek, 8 lutego 2011

A zakupy to same do mnie przychodzą...


Pewnego popołudnia pod koniec stycznia, za radą mojej fińskiej koleżanki znajdującej się obecnie w podobnej do mojej sytuacji życiowej postanowiłam, że kończę z wyprawami po zakupy spożywcze. Bo niby to nic takiego - całkiem nieźle zaopatrzony sklep spożywczy znajduje się w odległości pięciominutowego spaceru od mojego domu - ale jednak, kiedy człowiek podsumuje ile czasu na to traci w ciągu każdego tygodnia, to włosy stają na głowie. Zwłaszcza, że ja mam ustawowy zakaz dźwigania i bywa, że w celu zrobienia zupełnie podstawowych zakupów muszę zaliczyć kilka sklepowych wypraw.


Do idei kupowania przez Internet miałam dość długo dość sceptyczne podejście. Ja rozumiem - książki (choć i tak łażę i będę łazić po księgarniach), jakieś sprzęty, ba - nawet proszek do prania czy inne cięższe rzeczy. Ale warzywa? Owoce? Koleżanka przekonywała mnie, że wszystkie produkty, które dostaje, są bardzo dobrej jakości. Kilka dni po naszej rozmowie poszłam na "normalne" zakupy i zaliczyłam taki łomot w plecach i nie tylko, że powiedziałam: DOŚĆ.

W Szwajcarii dwa najpopularniejsze sklepy to Coop i Migros - można w nich znaleźć wszystko bądź prawie wszystko, zwłaszcza w wersjach, w których sklepy te są domami towarowymi. Kupimy tu chleb, długopisy, książki i ekspres do kawy. Albo walizkę. Albo stanik. I żwirek dla kotów. Obie firmy działają również w wersji internetowej, którą już dwa razy wypróbowałam.

Wygodne jest to, że mam wpływ na to, kiedy zakupy zostaną mi doręczone. Oczywiście są pewne granice czasowe, ale ta górna to - zdaje się - dziesiąta wieczorem. W razie gdyby miało mnie nie być w mieszkaniu, przy składaniu zamówienia mogę zostawić informację, gdzie dostawca powinien zostawić moje zakupy. W odpowiednim czasie pan pracujący przynosi mi do mieszkania torby wypełnione tym, czego zamierzam potrzebować w ciągu tygodnia. Jak dotąd nie dostałam jeszcze niczego, co byłoby zgniłe albo brzydkie.

Jasne, że będę nadal odwiedzać sklepy. Tak do końca chyba nie da się tego przeskoczyć, poza tym są takie miejsca do wydawania pieniędzy, od odwiedzania których jestem trochę uzależniona. Np. Lush. Ale od sklepów spożywczych nie jestem, a już na pewno nie przepada za nimi mój biedny kręgosłup.

Co ciekawe, kiedy przeglądałam ostatnio kalendarz dla bab znajdujących się w moim obecnym stanie, przy aktualnym tygodniu znalazłam radę: "dbaj o kręgosłup, zacznij robić zakupy przez Internet". No to zaczęłam. I policzyłam, że tygodniowo oszczędzamy na tym co najmniej sześć godzin. Finansowo chyba też wychodzi to na plus. Nie mówiąc o tym, że jest zwyczajnie zdrowiej, bo zawsze mam owoce, a jem głównie w domu to, co sama wrzucę do garnka.

niedziela, 6 lutego 2011

Po Art on Ice. I ja tam byłam...


Dawno, dawno temu, mając lat mniej więcej dziesięć, obejrzałam - trochę przypadkiem - relację z mistrzostw Europy w łyżwiarstwie figurowym. Obejrzałam i... wsiąkłam na kilka kolejnych lat. Koleżanki zbierały materiały z kolorowych pism dotyczące piosenkarzy i aktorów, a ja - bardzo długo opóźniona w kwestiach popkulturowych - polowałam na wszystko, co było związane z tańcami na lodzie. 


Zaczęłam nagrywać wszystkie ważniejsze zawody, transmitowane przez Eurosport (wtedy nie było jeszcze polskiej wersji językowej, a ja po angielsku najlepiej rozumiałam nazwiska zawodników i nazwy krajów, które reprezentowali). Jakoś tak się układało, że mistrzostwa, czy to Europy czy świata, często przypadały na okres zimowych ferii, bądź też na tygodnie, które przeziębiona spędzałam w domu. Dzięki kasetom VHS mogłam katować całą rodzinę moją ulubioną dyscypliną sportu praktycznie przez cały rok. Prowadziłam też specjalne zeszyty, w których rysowałam tabelki z wynikami zawodników i tym podobnymi rzeczami. Oczywiście sama bardzo chętnie związałabym swoją przyszłość z występami w charakterze figurowej łyżwiarki, ale chyba byłam już na to trochę za stara.

Moja mania trwała przez kilka lat. Potem mi przeszło, zresztą wyprowadziłam się od rodziców i dość szybko zapomniałam o tym, że istnieje coś takiego jak telewizor. Zresztą, wielu cieszących się szczytem sławy i formy zawodników było ludźmi młodszymi ode mnie. 

Kiedy kilka miesięcy temu zaczęłam trafiać na plakaty reklamujące rewię Art on Ice w Zurychu, stwierdziłam, że czas wrócić do dzieciństwa. Specjalnych zeszytów prowadzić już może nie będę, ale wyglądało na to, że oto w zasięgu moich możliwości znalazło się spełnienie marzenia z dzieciństwa - obejrzenie występów łyżwiarzy figurowych na żywo.

Zamówiliśmy bilety z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, o czym parokrotnie zdążyłam zapomnieć. Ba, mało brakowało a przy okazji wywożenia części książek do Krakowa wywiozłabym Anathem Stephensona, w której schowaliśmy bilety. 

Impreza odbyła się w sobotni wieczór. Byłam i... już wiem, że za rok chcę znów. Może to kwestia tego, że przez wiele lat zupełnie się tym wszystkim nie zajmowałam, ale zaczyna mnie kusić, żeby znów wkręcić się w te wszystkie zawody, rankingi itd. Wrażenie podczas oglądania tego typu imprezy na żywo - zwłaszcza kiedy się siedzi w fajnym miejscu - jest naprawdę niesamowite. No i te wszystkie piruety, skoki, także nieudane, po których występujący natychmiast się podnosi i zaczyna znów tańczyć... Co prawda poziom techniczny wydał mi się na znacznie niższym poziomie niż w przypadku zawodów, które przed laty oglądałam - ale przecież tym razem nie chodziło o medale, tylko o to, by wszystko ładnie wyglądało.

Piękne i wspaniałe było nawet wsiadanie do tramwaju. Na przystanku stał oczywiście tłum ludzi, ale obsługa czujnie pilnowała by do jednego pojazdu nie pchało się zbyt wiele osób. Bo przecież i tak zaraz miał podjechać następny.

Nie dość, że wieczór był miły, to jeszcze na jego zakończenie uniknęłam stratowania. Stanowczo muszę powtórzyć to za rok.