Udało mi się przeżyć ponad dwadzieścia lat bez umiejętności poruszania się w butach na obcasach. Nie żeby takie buty mi się nie podobały - po prostu nie umiałam ich obsługiwać, a nie wyobrażałam sobie trenowania na ulicy wśród tłumu gapiów. Jakimś cudem prawie wszystkie otaczające mnie kobiety posiadły tę trudną sztukę. Jak? Nie śmiałam pytać. Uznałam, że widać akurat w tej dziedzinie jestem beztalenciem.
Miałam zresztą sporo argumentów, by po obcasy nie sięgać. Po pierwsze, to jest niezdrowe dla kręgosłupa. Po drugie (bo powiedzmy sobie szczerze, że to pierwsze w ustach kogoś, kto prowadzi tak nieregularny tryb życia jak ja brzmi mało przekonująco) swego czasu zauważyłam, że znaczna część użytkowniczek obcasów się garbi. Mówiłam sobie, że wolę ograniczać moje obuwnicze zakupy do płaskich egzemplarzy i cieszyć się wyprostowaną figurą.
Coś mi jednak szeptało, że fakt chodzenia w obcasach nie musi się tak koniecznie wiązać z garbem. Poza tym nikt nie każe mi chodzić w szpilkach na co dzień. Mogę po prostu nauczyć się w nich poruszać i wkładać je od czasu do czasu, np. na jakąś imprezę. Do tego dochodził fakt, że chyba tak jak wynika z tego słynnego obrazka przedstawiającego mózg kobiety, sporą część mojej głowy zajmuje takie prostokątne pole pod tytułem "Buty".
Ponieważ ostatnią przygodę z wysokimi butami miałam jeszcze w liceum, kiedy pożyczyłam z jakiegoś powodu buty od koleżanki by odwiedzić znajdujący się tuż obok szkoły sklep i prawie połamałam kończyny, wiedziałam jedno: trening musi przebiegać stopniowo.
Po kilku miesiącach dyskretnych szkoleń udało mi się opanować sztukę chodzenia na obcasach. No, nie szpilkach - do tego jeszcze trochę mi brakuje. Ale z takim, powiedzmy, siedmiocentrymetrowym obcasem już sobie radzę. Jestem tym faktem tak zachwycona, że od dobrego roku chodzę w butach, dzięki którym jestem wyższa o te kilka centymetrów. Przerwę zrobiłam tylko na kilka letnich tygodni, kiedy kupiłam sobie kolejną parę najwspanialszych butów na świecie - oczywiście mam na myśli trampki.
Tak czy siak, niedawno dotarło do mnie, że nadchodzi zima. Wracam do domu z dziwnie zmarzniętymi nogami, a moje jesienne botki nie do końca pasują do zimowego ubrania. Ostatnio dowiedziałam się, że na środę, czyli jutro, zapowiadany jest śnieg. Postanowiłam nie dopuścić do sytuacji, kiedy pośliznę się na obcasie i wybrałam się na zakupy. Po uiszczeniu opłaty za parę zimowych butów poszłam jeszcze na gorącą czekoladę i w ubikacji kawiarni zmieniłam obuwie na wersję zimową i... płaską.
I wiecie co? Niech żyją płaskie buty! Zrobiło mi się nagle tak wygodnie, że miałam ochotę wracać do domu pieszo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz