Jak niektórzy wiedzą, jeśli chodzi o kraje, w których zdarzyło mi się mieszkać, najmniej przypadła mi do gustu Szwajcaria. Powodów było sporo, a dzięki temu, że poczytałam i posłuchałam o tym i o owym wiem, że z czasem byłoby ich tylko więcej, dlatego ani trochę nie żałuję, że wyjechałam.
Oczywiście mieszkanie w Helwecji niosło ze sobą sporo zalet. Poziom życia jest naprawdę wysoki, kraj jest bardzo czysty (nie licząc petów na przystankach autobusowych, które kiedyś były zmorą, a jak jest teraz - nie mam pojęcia), bezpieczny i, nie ma co ukrywać - piękny. Gdzieś kiedyś czytałam opinię, że piękno szwajcarskich widoków jest takie spod znaku jeleń na rykowisku i w zasadzie się z tym zgadzam, ale mnie się takie jelenie nawet podobają, więc i warstwa wizualna tego alpejskiego kraju całkiem mi przypadła do gustu. Warto też wspomnieć o tym, że Szwajcaria ma naprawdę wspaniale działający transport publiczny. Na porodówkę pojechałam tramwajem, wróciłam też tramwajem i jeśli potem jeździłam tymi tramwajami trochę rzadziej, to tylko dlatego, że uparcie traciłam ciążowe kilogramy i łaziłam ile się dało na piechotę. Co w połączeniu z pięknymi widokami było zazwyczaj doświadczeniem przyjemnym.
Szwajcaria ma też nieco ciemniejszą stronę, o której chyba wciąż niewiele osób wie. To kraj, w którym kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero w latach 70. XX wieku, a w przypadku jednego kantonu - dopiero na początku lat 90. To również kraj, w którym kobietom płaci się wyraźnie mniej niż mężczyznom (w związku z czym niedawno miał miejsce spory protest). Wreszcie to kraj, który nie do końca jeszcze przystosował się do tego, że matki mogą chcieć pracować - ale tak akurat jest nie tylko w Szwajcarii.
Jeśli ktoś nie był w Szwajcarii, a na tym etapie czuje się zaciekawiony, to bardzo polecam film "Die Schweizermacher". To kobieta z lat 70., na której był w kinie zdaje się co piąty Szwajcar. Ja oglądałam ją jakieś dziesięć lat temu i generalnie przez cały czas mojemu rozbawieniu, naturalnemu przy oglądaniu komedii, towarzyszyło również przerażenie. Dlaczego? Otóż cały czas miałam wrażenie, że patrząc na ekran widzę Zurych taki, jaki jest teraz. Zmieniły się samochody - no i w zasadzie tyle. Wydawało mi się wręcz nienaturalne, by jakieś miasto pozostało przez ponad trzydzieści lat aż tak niezmienione. A już całkiem mnie rozwaliła scena, w której bohaterowie przygotowując fondue używają mąki kukurydzianej w takim samym opakowaniu, jak ta, którą sama kupowałam. Prawdopodobnie miało tu spore znaczenie moje polskie doświadczenie, chyba wszelkie opakowania III RP wyglądają inaczej niż ich odpowiedniki w PRL, zakładając oczywiście, że istniały (ok, nie jestem pewna jak jest z Vibovitem), w każdym razie ja z tego filmu wyniosłam dość silne poczucie, że Szwajcaria jest niezmienna.
Że wszystko jest tam od dawien dawna takie samo.
No ale kiedy dziś przyszedł do mnie newsletter od sieci księgarni Orell Füssli (nie wiem czemu się z tego wszystkiego nie powypisuję, ale to temat na inną notkę) z okazji 500-lecia ich istnienia, to aż kliknęłam, żeby sprawdzić, czy się nie pomylili. Ja rozumiem, newsletter z okazji pięćdziesięciolecia. Ale pięćsetlecia? Wyobrażacie sobie, że Empik mógłby istnieć 500 lat?! Niby w przypadku Orell Füssli to, że zaczynali tak dawno, może tłumaczyć fakt, że to nie tylko firma sprzedająca książki, ale również zajmująca się drukowaniem, więc zapewne już w szesnastym wieku mieli co robić. Ale 500 lat i tak robi wrażenie.
No bo pomyślcie:
- 1525, Hołd pruski, Orell Füssli istnieje.
- 1655, Potop szwedzki, Orell Füssli istnieje.
- 1795 następuje trzeci rozbiór Polski, Orell Füssli istnieje.
- 1863, w Londynie powstaje metro, w Polsce jest powstanie styczniowe, a Orell Füssli istnieje.
- 1941, w Europie szaleje wojna, a Japonia atakuje bazy wojskowe w Pearl Harbor - a Orell Füssli istnieje.
- 2008, wyjeżdżam do Szwajcarii, a Orell Füssli istnieje.
- 2016, Brytyjczycy w referendum opowiadają się za wyjściem z Unii Europejskiej, akurat tuż przed tym jak ja sama wyjeżdżam do Irlandii, a Orell Füssli istnieje.
Zresztą, dobrze że istnieje. Dzięki nim w grudniu 2010 roku ostatecznie się złamałam i kupiłam Kindle, bo jednak wolałam płacić za książkę 10 dolarów zamiast 20 franków szwajcarskich. Bo choć w Zurychu istniała filia oferująca powieści po angielsku (które z jakiegoś powodu było mi czytać łatwiej niż te po niemiecku), to było cholernie drogo.
Oczywiście mieszkanie w Helwecji niosło ze sobą sporo zalet. Poziom życia jest naprawdę wysoki, kraj jest bardzo czysty (nie licząc petów na przystankach autobusowych, które kiedyś były zmorą, a jak jest teraz - nie mam pojęcia), bezpieczny i, nie ma co ukrywać - piękny. Gdzieś kiedyś czytałam opinię, że piękno szwajcarskich widoków jest takie spod znaku jeleń na rykowisku i w zasadzie się z tym zgadzam, ale mnie się takie jelenie nawet podobają, więc i warstwa wizualna tego alpejskiego kraju całkiem mi przypadła do gustu. Warto też wspomnieć o tym, że Szwajcaria ma naprawdę wspaniale działający transport publiczny. Na porodówkę pojechałam tramwajem, wróciłam też tramwajem i jeśli potem jeździłam tymi tramwajami trochę rzadziej, to tylko dlatego, że uparcie traciłam ciążowe kilogramy i łaziłam ile się dało na piechotę. Co w połączeniu z pięknymi widokami było zazwyczaj doświadczeniem przyjemnym.
Szwajcaria ma też nieco ciemniejszą stronę, o której chyba wciąż niewiele osób wie. To kraj, w którym kobiety otrzymały prawa wyborcze dopiero w latach 70. XX wieku, a w przypadku jednego kantonu - dopiero na początku lat 90. To również kraj, w którym kobietom płaci się wyraźnie mniej niż mężczyznom (w związku z czym niedawno miał miejsce spory protest). Wreszcie to kraj, który nie do końca jeszcze przystosował się do tego, że matki mogą chcieć pracować - ale tak akurat jest nie tylko w Szwajcarii.
Jeśli ktoś nie był w Szwajcarii, a na tym etapie czuje się zaciekawiony, to bardzo polecam film "Die Schweizermacher". To kobieta z lat 70., na której był w kinie zdaje się co piąty Szwajcar. Ja oglądałam ją jakieś dziesięć lat temu i generalnie przez cały czas mojemu rozbawieniu, naturalnemu przy oglądaniu komedii, towarzyszyło również przerażenie. Dlaczego? Otóż cały czas miałam wrażenie, że patrząc na ekran widzę Zurych taki, jaki jest teraz. Zmieniły się samochody - no i w zasadzie tyle. Wydawało mi się wręcz nienaturalne, by jakieś miasto pozostało przez ponad trzydzieści lat aż tak niezmienione. A już całkiem mnie rozwaliła scena, w której bohaterowie przygotowując fondue używają mąki kukurydzianej w takim samym opakowaniu, jak ta, którą sama kupowałam. Prawdopodobnie miało tu spore znaczenie moje polskie doświadczenie, chyba wszelkie opakowania III RP wyglądają inaczej niż ich odpowiedniki w PRL, zakładając oczywiście, że istniały (ok, nie jestem pewna jak jest z Vibovitem), w każdym razie ja z tego filmu wyniosłam dość silne poczucie, że Szwajcaria jest niezmienna.
Że wszystko jest tam od dawien dawna takie samo.
No ale kiedy dziś przyszedł do mnie newsletter od sieci księgarni Orell Füssli (nie wiem czemu się z tego wszystkiego nie powypisuję, ale to temat na inną notkę) z okazji 500-lecia ich istnienia, to aż kliknęłam, żeby sprawdzić, czy się nie pomylili. Ja rozumiem, newsletter z okazji pięćdziesięciolecia. Ale pięćsetlecia? Wyobrażacie sobie, że Empik mógłby istnieć 500 lat?! Niby w przypadku Orell Füssli to, że zaczynali tak dawno, może tłumaczyć fakt, że to nie tylko firma sprzedająca książki, ale również zajmująca się drukowaniem, więc zapewne już w szesnastym wieku mieli co robić. Ale 500 lat i tak robi wrażenie.
No bo pomyślcie:
- 1525, Hołd pruski, Orell Füssli istnieje.
- 1655, Potop szwedzki, Orell Füssli istnieje.
- 1795 następuje trzeci rozbiór Polski, Orell Füssli istnieje.
- 1863, w Londynie powstaje metro, w Polsce jest powstanie styczniowe, a Orell Füssli istnieje.
- 1941, w Europie szaleje wojna, a Japonia atakuje bazy wojskowe w Pearl Harbor - a Orell Füssli istnieje.
- 2008, wyjeżdżam do Szwajcarii, a Orell Füssli istnieje.
- 2016, Brytyjczycy w referendum opowiadają się za wyjściem z Unii Europejskiej, akurat tuż przed tym jak ja sama wyjeżdżam do Irlandii, a Orell Füssli istnieje.
Zresztą, dobrze że istnieje. Dzięki nim w grudniu 2010 roku ostatecznie się złamałam i kupiłam Kindle, bo jednak wolałam płacić za książkę 10 dolarów zamiast 20 franków szwajcarskich. Bo choć w Zurychu istniała filia oferująca powieści po angielsku (które z jakiegoś powodu było mi czytać łatwiej niż te po niemiecku), to było cholernie drogo.