sobota, 31 sierpnia 2019

Korea Północna - wrażenia

Nasze przewidywania okazały się słuszne. Naprawdę nie potrzebowaliśmy samochodu aż tak bardzo. Przez te trzy lata przyzwyczailiśmy się do długich spacerów i rządzących się własnymi prawami autobusów. Teraz od kilku tygodni pod domem stało auto, a my korzystaliśmy z niego głównie do transportu zakupów.

- Bez sensu jak tak stoi - oświadczyłam któregoś dnia. - Pojedźmy gdzieś, na jakąś wycieczkę.
- To może w końcu ta Korea Północna - zaproponował Dawid. - Blisko, jak pojedziemy rano, to wieczorem wrócimy...
- Myślisz, że to bezpieczne? - miałam swoje wątpliwości.
- Teraz podobno tak. Tylko ludzie wciąż nie mogą w to uwierzyć, więc nie jeżdżą.

Droga do granicy zajęła nam jakieś pół godziny. Plan był następujący: jeśli na miejscu będzie dziwnie, to zawrócimy. Zawsze przecież możemy jechać na zakupy zamiast do Korei.

Korea Północna przywitała nas pomarańczową poświatą, trochę przypominającą słoneczny zachód słońca, kiedy wszystko przebarwia się pod wpływem przygaszonych promieni. Wszystko zdawała się pokrywać lekka warstwa piasku. Wszystko, czyli kiepską, ale dość szeroką drogą, którą sunęliśmy w sznurze samochodów, pozbawioną jakichkolwiek linii czy znaków ułatwiających odnalezienie się w tej rzeczywistości. Wszystko, czyli ciągnące się wzdłuż tej drogi pola i długie, kilkupiętrowe budynki, przypominające stare magazynu, z rzeczywistości zaś będące zapewne budynkami mieszkalnymi.

Co rzucało się w oczy, to brak ludzi. Miasto, przez które jechaliśmy, wyglądało na wymarłe. Samochodów na naszej drodze było natomiast sporo - oczywiście nie przypominało to dróg w Dublinie, ale liczba pojazdów na pewno przerosła to, czego spodziewałam się po tym kraju. Wszystkie auta wyglądały na zagraniczne. Czyżby Korea Północna przeżywała boom turystyczny? Rozglądając się dookoła stwierdzałam zresztą, że niektórzy musieli być tu już któryś raz - świadczyła o tym niezła orientacja na temat tego, jak powinno się tymi drogami jeździć. Bo nie wszystko było oczywiste  - widziałam tu na przykład drogę podporządkowaną, z której na główną wolno było wyjeżdżać tylko tyłem.

W końcu dojechaliśmy do kompleksu mieszkań - tu mieliśmy się zatrzymać na dzień, a gdybyśmy uznali, że jednak chcemy wracać do jutra, również na noc. Wnętrze było dość ponure - małe okna były brudne, przepuszczały bardzo mało światła, a to, co wpadało do środka rzucało na wszystko brudnopomarańczową poświatę. Mebli prawie nie było - jakaś stara kanapa, sterta pustych, kartonowych pudeł. I wielki balkon. Zaskoczona wyszłam sprawdzić co mogę z niego zobaczyć.

Zapadło mi dech w piersiach: przede mną roztaczał się cudowny widok na rzekę Yalu. Pomarańczowe promienie odbijały się w jej wodach, ale tym razem było to piękne. Widziałam wiszący most łączący oba brzegi i teren po jej drugiej stronie - rzędy długich budynków, znacznie wyższych niż te, które widziałam w Korei Północnej. W tle widać było toczącą się intensywnie budowę, mnóstwo pracujących na pełnej parze dźwigów, budynki, których wznoszenie się niemal dało się obserwować gołym okiem. Znałam geografię na tyle, by wiedzieć, że teren po drugiej stronie rzeki to już Chiny.

- To magazyny AliExpress - szepnęłam do siebie wzruszona.

Pomyślałam, że wyszłaby z tego niezła notka na bloga. Ale sam widok to za mało, poza tym nie byłam pewna, czy mogę tu robić zdjęcia. Wiadomo - na koreańskich ulicach bywa z tym różnie, ale czy fotografowanie Chin z północnokoreańskiego balkonu jest zabronione? Postanowiłam opuścić mieszkanie i poszukać jakichś ludzi, którzy mogliby odpowiedzieć na moje wątpliwości.

Przed wejściem do budynku spotkałam mężczyznę w średnim wieku. Ubrany w koszulę bez rękawów i drelichowe spodni ćmił papierosa, wpatrując się w ziemię. Zagadamy podniósł nieco spojrzenia i nie patrząc bezpośrednio na mnie odpadł cicho płynną angielszczyzną:
- Ja nic nie wiem. Ja tam nie patrzę. To nie wasze miejsce. Wracajcie do Irlandii.

- Musimy wracać, tu jest coś ostro nie tak - powiedziałam stanowczo do Dawida, który czekał na mnie w mieszkaniu. Jedźmy lepiej po te zakupy.

I tak skończyła się moja pierwsza wyprawa do Korei Północnej. Ściśle rzecz biorąc skończyła się, ponieważ się obudziłam.


wtorek, 27 sierpnia 2019

Terror i zagłada, czyli dziecko w restauracji

Na teksty i dyskusje odnośnie zabierania dzieci do restauracji trafiam regularnie od kilku lat. Cóż, albo temat zyskał na popularności, albo po prostu ja zaczęłam nań zwracać większą uwagę, kiedy sama zostałam matką. Początkowo czytałam, komentowałam, angażowałam się emocjonalnie. Potem przestałam się odzywać, za to chyba na złość samej sobie regularnie brnęłam przez setki komentarzy. Wczoraj po lekturze flejmu na ten a nie inny temat coś we mnie pękło i stwierdziłam, że coś jednak skrobnę. Raz a dobrze.

Rodzice, którzy zabierają swoje dzieci do restauracji to egoiści, którzy gdzieś mają komfort innych klientów oraz skąpcy, którym żal kasy na opiekunkę.

Moje dzieci chodzą z nami do restauracji w zasadzie od początku. Nie, to nie jest tak, że bierzemy je na nasze randki, bez przesady. Jak wielu rodziców lubię wyjść tylko z małżonkiem, zjeść jedzenie, którego moje dzieci najpewniej nie tknęłyby małym palcem u nogi, wypić o jednego drinka za dużo i spokojnie spacerować po wieczornych ulicach bez konieczności pilnowania pociech.

Tak się jednak składa, że od czasu do czasu w weekendy lubimy zjeść na mieście. Bywa, że tak jest po prostu wygodniej - na przykład planujemy cały dzień poza domem i restauracja ma wtedy sens. I nie zgadzam się, że w takich sytuacjach powinnam wybierać "dzieciowe" restauracje. Powinnam wybierać miejsca, w których serwowane jest jedzenie, które wszyscy zjemy i lubimy,  w których mają stoły mieszczące pięć osób i których klientela nie składa się w dużej mierze z osób w stanie wskazującym. Takie wyjścia nie są efektem egoizmu ani skąpstwa. Są efektem tego, że mam rodzinę, z którą lubię spędzać czas. Również poza domem i poza placem zabaw. Również w restauracji.

Są sytuacje, w których wolę zostawić dzieci z tą opiekunką - ale nie dlatego, że mój wąż w kieszeni akurat usnął. Po prostu od czasu do czasu miło spędzić czas tylko w towarzystwie dorosłych. Przy czym za towarzystwo uważam tych, z którymi umówiłam się na lunch czy kolację, a nie dzieci obcych mi ludzie siedzących przy sąsiednim stole.

Dzieci w restauracji drą się i biegają

Słyszę, a raczej czytam o tym ciągle i oczy przecieram ze zdumienia. A potem przecieram je raz jeszcze, czytając odpowiedzi tych, który tego darcia się i biegania bronią. Albo takich, którzy widzą znak równości między dzieckiem w knajpie i takim zachowaniem.

Postawmy sprawę jasno - restauracja, choćby najbardziej dziecio-friendly, z rozbudowanym menu dla nieletnich i zapasem dwudziestu krzesełek do karmienia nie jest miejscem do biegania. Zarówno pod względem kwestii dobrego wychowania, jak i komfortu i bezpieczeństwa. Sama myśl, że takie sytuacje mają miejsce i że rodzice cicho na nie pozwalają ("no bo to dziecko, ono nie usiedzi") mrozi mi krew w żyłach.

W te wakacje, będąc w Polsce, widziałam właśnie taki obrazek jak powyżej. Kawiarnia z lodami, kilkanaście stolików, pomiędzy którymi pomyka grupka mniej więcej sześcioletnich dzieci. Rodzice nie reagują: siedzą przy stołach, zatopieni w rozmowach. To się różni diametralnie od tego, co widywałam mieszkając w USA i Irlandii. Albo na wakacjach. Dzieci naprawdę mogą przebywać w restauracji i spędzać tam czas jedząc i rozmawiając, tak samo jak dorośli. Mało tego - z moich doświadczeń (no dobra - niepolskich) wynika, że zazwyczaj robią właśnie to. Jeśli nie, to najpewniej dlatego, że takie zachowanie byłoby nienaturalne dla samych ich rodziców. Ewentualnie mają trzy miesiące i mają rodziców, którzy nie ogarniają.

Dlaczego tyle osób w Polsce odmawia dzieciom prawa do przebywania w przestrzeni publicznej, zamiast mówić o tym, że to, jak dzieci zachowują się w takich miejscach zależy w dużej mierze od rodziców? Problem leży nie tylko w restauracjach - możemy mówić o tym samym w kontekście podróży samolotem czy koleją. Jeśli dzieci krzyczą i biegają między stołami, jeśli zostawiają pod stołem i na krzesłach kilogramy rozpaćkanego jedzenia, a rodzice na to pozwalają i nie wpadną na to, że wypadałoby posprzątać i przeprosić - to coś jest ostro nie tak. Jeśli dodatkowo obsługa restauracji nic z tym nie robi ze strachu przed reakcją rodziców - to jest już kurde bardzo nie tak.

To nie jest kwestia tego, czy rodzice będą zabierać swoje dzieci do restauracji, czy nie. Te dzieci za kilka lat dorosną - właśnie teraz przypada czas ich wychowywania. A przebywanie z potomstwem w miejscach takich jak restauracje czy muzea, a nawet kurde miejski autobus - niesie ze sobą walory edukacyjne. I proszę mi tu nie przytaczać tego argumentu, na który też już kilka razy trafiłam, że "zaraz zaczniemy dzieci wpuszczać do klubów ze striptizem".


Madki przewijają dzieci na stołach

Tak, czytałam, że gdzieś taka sytuacja miała miejsce. Pewnie takich zdarzeń było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie napisał. Ludzi, w tym rodziców, jest na świecie sporo i na pewno nie brakuje wśród nich takich, którym trudno jest rozróżnić, co jest w dobrym tonie, a co nie bardzo. Śmiem twierdzić, że taka matka również bez dziecka mało uwagi poświęca pewnym sprawom. Może publicznie puszcza bąki, albo wyciąga gluty z nosa. Nie trzeba dziecka, żeby zachowywać się ohydnie w miejscu publicznym.

Oraz: o incydentach wolę myśleć jako o incydentach. To nie jest tak, że 10% matek przewija dzieci na stołach restauracyjnych.

Kolejne oraz: trochę zaskakuje mnie częstotliwość wyciągania tej sprawy w kraju, w którym wciąż wielu właścicieli psów nie sprząta po swoich czworonogach.


Mam prawo nie musieć patrzeć w restauracji na czyjegoś "bąbelka"

No dobra. Ale te "bąbelki" (Jezus Maria, kto wymyślił to określenie, od razu mam przed oczyma wizję dzieci obsypanych bąblami) są częścią społeczeństwa, czy tego chcemy czy nie. Owszem, bywają wkurzające, nawet dla zapatrzonych w nie rodziców. Zapewne są wśród nich egzemplarze, które do restauracji przychodzić nie powinny, zapewne większość z nich ma dni, w które lepiej odpuścić sobie takie miejsca. Nie mam też wątpliwości co do tego, że nie wszystkie miejsca nadają się do tego, by chodzić tam z maluchem, choć wyznaczanie tu granicy byłoby dość trudne i chyba niebezpieczne. Ale założenie, że w przestrzeni publicznej dzieci mają być niewidoczne, bo komuś one przeszkadzają, to jeden z bardziej wykluczających pomysłów o których słyszałam. A powiem szczerze, że jakoś tak od pewnego czasu pomysły na "strefy wolne od" działają na mnie jak płachta na byka. Chyba, że chodzi o nienawiść.

Szczerze: "nie mam ochoty patrzeć na dziecko w restauracji" brzmi jak "nie mam ochoty patrzeć na blondynów w restauracji". Znaczy ok, ktoś może tak mieć. Można nie lubić. Ja na przykład nie lubię patrzeć jak je ktoś kto ma poobgryzane paznokcie. Ale to nie znaczy że te dzieci czy ci od paznokci mają zniknąć. Nawet nie powinny i nie powinni.

Zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że w sieci toczy się dyskusja na temat tego, czy do restauracji powinni przychodzić ludzie powyżej osiemdziesiątego roku życia. Bo przecież mogą się np. ślinić. Albo wydzielać niemiły zapach. Komuś może wypaść sztuczna szczęka. Albo taki staruszek będzie powoli, żółwim tempem iść do toalety, blokując tym samym przestrzeń między stolikami. A tu ludzie jedzą obiad! Nie brzmi dobrze? No właśnie.

Ja z kolei mam tak, że wolałabym nie musieć patrzeć na rasistów, homofobów i pedofilów.  Że chciałabym żyć na świecie, na którym ludzie się zwyczajnie lubią i nie spędzają godzin w sieci dosrywając innym za pośrednictwem klawiatury. W którym jest miejsce dla dzieci, młodzież, dorosłych i starców. W którym bierzemy na klatę odpowiedzialność - za swoje czyny, ale też za własne dzieci. W którym nie wypisujemy przydługich esejów o egoistycznych madkach w knajpach (swoją drogą - zawsze madkach, nie ojcach), z których pewnie żadnej nie znamy osobiście, i w którym rodzice uczą dzieci jak zachowywać się w przestrzeni publicznej. Bo ona jest dla wszystkich. A nasze prawa i wolność (zarówno dorosłych jak i dzieci) sięgają tak daleko, jak prawa i wolność innych.

A restauracja, która zabrania wstępu dzieciom poniżej sześciu lat? Niech zabraniają, jak chcą. Na pewno zrobili sobie niezłą reklamę. Ciekawe, czy poznańscy rodzice zaczną tam teraz wyprawiać szóste urodziny swoich dzieci. ;-)

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Wszystko zaczęło się w ubikacji

Właściwie nie wiem, dlaczego tak postąpiłam. To był impuls, jeden z tych, którym trudno się oprzeć. Było nas kilka, wszystkie miałyśmy po piętnaście czy szesnaście lat, a ja miałam największy plecak. Był na tyle duży, że zmieściła się do niego klapa od sedesu, którą dumnie wyniosłyśmy ze szkolnej ubikacji. Trofeum.

Nie, naprawdę nie mam pojęcia, po co mi to wtedy było. Wiem, że nie lubiłam swojej szkoły, zapewne zatem ten kretyński w gruncie rzeczy postępek dawał mi poczucie, że coś tej znienawidzonej instytucji odbieram. Że w jakimś minimalnym wymiarze mam władzę nad tym szarym gmachem, w którym traciłam kolejne lata swojego życia.

Kaśka, która towarzyszyła mi w całym procederze, to końca dnia szeptała zainteresowanym: "Agata ma klapę w plecaku". Po lekcjach, kiedy już dotarłam do domu, zdobycz stanęła przy moim biurku, a ja patrzyłam na nią zwijając się w środku ze śmiechu. Bohaterski czyn nie rozśmieszył jednak rodziców - po powrocie z pracy z dość surowymi minami usiłowali ze mnie wyciągnąć, po co właściwie zrobiłam to, co zrobiłam. Bez rezultatu. Mało tego - udało im się zasiać we mnie nieźle kiełkujące ziarno wątpliwości, skutkiem czego utraciłam wiarę w sens obecności szkolnej deski klozetowej w moim pokoju i kolejnego dnia potulnie odniosłam ją na miejsce.

I to byłoby na tyle. Akcję udało się przeprowadzić w tajemnicy, nie dowiedział się o nim żaden element ówczesnego ciała pedagogicznego i pewnie gdyby nie to, że przez te dwadzieścia lat ciągle ktoś mnie pytał o to, po co mi była ta klapa i co się z nią potem stało, sama wymazałabym całą przygodę z pamięci. Nic z tego - znajomi nie zapomnieli, a ostatnio dowiedziałam się nawet, że moja pracująca jako nauczycielka koleżanka regularnie opowiada o mnie i tej nieszczęsnej klapie swoim kolejnym uczniom.

Kilka dni temu wzięłam udział w fejsbukowym konkursie serwisu Publio.pl. Trzeba było opowiedzieć o jakiejś historii z czasów szkolnych, którą pamięta się do dziś. Z telefonem w ręku szybko wyklikałam co trzeba, uznając, że po tylu latach nie ma się czego wstydzić, zresztą - wszystko wskazywało na to, że o całej sprawie wie już kilka setek ludzi.

Dziś się okazało, że dzięki temu, iż w 2000 roku wyniosłam z liceum w Lubartowie klapę od sedesu, w 2019 roku wygrałam książkę.

Wypływa z tego morał, a nawet dwa:
- pobyt w każdej placówce oświaty może przynieść coś pozytywnego*,
- każde wydarzenie w naszym życiu może mieć sens. Nawet, jeśli na ten sens trzeba czekać dwadzieścia lat.

________
* Pobyt w tej akurat miał zresztą więcej zalet, ale nie oszukujmy się - jakby było ta dobrze, to nie wynosiłabym klapy.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Był sobie Lubartów. I Siwek Hieronim.

W piątek, tuż przed północą, samolot ze mną na pokładzie wylądował na lotnisku w Dublinie. Skończyły się kolejne wakacje w Polsce. Trochę inne niż poprzednie.

Lepsze? Gorsze? Chyba lepsze. Na pewno bardziej socjalne. Niestety mam tendencję do zakopywania się w swojej własnej norze - zawsze, gdy docieram do domu rodziców, dopada mnie taki specyficzny błogostan, hamujący przed podjęciem jakichkolwiek działań wymagających wychodzenia z domu. Najchętniej siedzę wśród znajomych mebli, tych samych, które towarzyszyły mi dwadzieścia lat temu, z nosem w książce (no dobra, w Kindle’u), rozmawiam z rodzicami i zajadam się cebularzami posmarowanymi masłem bądź polanymi ostrym keczupem. Nie rozważam, nie myślę, nie analizuję - jest dobrze, tu i teraz.

A myśleć jest o czym. Od wielu lat moje kolejne
miejsca zamieszkania są dość odległe od Lubelszczyzny. Kiedy idę bądź jadę przez główną ulicę mojego rodzinnego miasteczka nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle lat. A przecież już wkrótce będę mogła powiedzieć, że dłużej mieszkam poza Lubartowem niż w Lubartowie.

Jeśli mnie pamięć nie myli, mój dziecinny plan nie przewidywał żadnych wyjazdów. Było kilka szalonych, nierealnych pomysłów, jak zakup pałacu w Kozłówce (miałam już nawet wybrany pokój, w którym będę pisać książki) czy adopcja wraz z bratem kilkanaściorga dzieci, które osiągały by świetne wyniki sportowe i w związku z tym nie musielibyśmy się troszczyć o pieniądze (chyba do tej pory nie miałam odwagi, żeby zwierzyć się bratu z tego pomysłu). Owszem, był czas, kiedy po lekturze “Waldena” Thoreau zapragnęłam zostać włóczęgą. Cóż, na swój sposób mi się to udało, choć żyję w sposób nieco bardziej zaawansowany niż początkowo zakładałam.

Wracając do tematu: mój tegoroczny pobyt w Lubartowie różnił się chyba głównie tym, że zaczęłam więcej myśleć i wspominać. Nagle poczułam, że minęło tak bardzo dużo czasu - mniej więcej dwadzieścia lat, jedna piąta wieku! A wydawałoby się, że dopiero dwa, trzy lata temu rodzice pomogli mi spakować wielki plecak ze stelażem i odstawili mnie na pociąg jadący do Krakowa. Nie wiedziałam wtedy, że po kilku latach, niemal bez ingerencji z mojej strony, wszystko tak bardzo się skomplikuje i zamiast zostać w tym wymarzonym Krakowie, gdzie dostałam się na wymarzone studia, poznałam wymarzonego faceta i znalazłam pierwszą, kompletnie nie wymarzoną, ale niezłą jak na wtedy pracę, znów wezmę się za pakowanie i wyjadę do Zurychu, USA, a potem do Dublina.


Tak naprawdę wcale nie dziwię się, gdy znajomi pytają mnie, gdzie wyprowadzam się w kolejnym roku. Moje życie ma prawo nie wyglądać zbyt stabilnie.

Kiedyś wyglądało. Przechodziłam z klasy do klasy, czytałam kolejne książki, poznawałam nowych ludzi. Z pewnością nie należałam do najbardziej towarzyskich osób w szkole, ale jakoś tak w drugiej połowie podstawówki zaczęłam mieć stałą grupę znajomych. Grupa się rozpadła, ale potem była kolejna, a potem jeszcze następna - coś się działo.

Lubartów mojego dzieciństwa był duży. Pamiętam dumę, którą czułam, gdy mama po raz pierwszy pozwoliła mi odwiedzić babcię. Trasę pokonałam zapewne w jakieś pięć, może siedem minut, ale ja pamiętam to jako całą wyprawę. Do tej pory mam przed oczami mijane budynki, zielone liście na drzewach, bibliotekę - pierwszą, do której byłam zapisana, poza szkolną, z którą jakoś nie zdołałam się zaprzyjaźnić. Podobnie było ze spacerami do parku - trzeba było najpierw dojść do pałacu (ach, to, jak mi się zdawało, było już samo w sobie długim spacerem), potem następowała wędrówka po zacienionych alejkach. A jeśli któremuś z rodziców wpadła do głowy wyprawa na łąki czy rzekę, robiła się z tego poważna eskapada.

Na środku parku był i nadal jest staw, który w mojej wyobraźni miał rozmiary i urok najpiękniejszego jeziora. Schodziło się do niego betonowym zejściem, które zdawało mi się długie i strome - ale ponieważ byłam tam znowu kilka tygodni temu, dobrze wiem, że dziecięca pamięć zawodzi. Czasem do stawu wchodził tata, by zerwać dla mnie wysoką laskę trzciny.

Przechadzki po parku były czasem magicznym: spacerujący ze mną tata opowiadał mi najróżniejsze historie. Była to najczęściej wieloodcinkowa saga o Misiu Siwku Hieronimie, który istniał naprawdę: był szarym pluszakiem, pochodzącym z kiosku Ruchu mojej babci. W samym parku mieszkał inny bohater mojego dzieciństwa: Żółty, który, co bezlitośnie uświadomił mi brat, był hubą drzewną. Z Żółtym wiązały się jakieś mało przyjemne opowieści - nie pamiętam ich dokładnie, ale zdaje się, że był postacią nie do końca pozytywną, choć mnie nic z jego strony nie groziło.

Historie nie kończyły się wraz z wyjściem poza teren parku: jeśli szliśmy potem na łąkę, to wzdłuż rzędu topoli, których sadzenie pamiętał podobno mój dziadek. A łąka była już opowieścią samą w sobie - zasypana polnymi kwiatami, z których nieporadnie próbowałam pleść wianki. Bywało, że dorośli pozwalali mi wejść do Wieprza - dopływu Wisły, który przepływa przez Lubartów. Za każdym razem miałam nadzieję, że właśnie teraz nauczę się pływać. Nie udało się, ani w Wieprzu, ani w jakimkolwiek innym zbiorniku wodnym.

Było też miasto: ogromne, o wiele większe niż park, a jednak swojsko znajome. Przemierzałam je niemal codziennie: z rodzicami, samotnie, z rówieśnikami. Po odebraniu świadectw maturalnych szłam w grupie rówieśniczek, śpiewając głośno “Siedem dziewcząt Albatrosa” i “Autobiografię”. Innym razem umówiłam się z X. o północy w samym centrum, tylko po to, by pójść do niej do domu, przesiedzieć w jej pokoju do szóstej rano, a potem wrócić do domu i udawać, że nic się nie stało. Było tego oczywiście znacznie więcej. Większość tych przechadzek zlało mi się już ze sobą, pozostawiając tylko wspomnienie czegoś niesamowicie świeżego i radosnego.

Moja osobna grupa wspomnień koncentruje się wokół K., mojej najlepszej przyjaciółki z podstawówki. Był czas, gdy w jej mieszkaniu spędzałam chyba przynajmniej tyle czasu co w swoim. Jadałam tam obiady, ciasta, piłam wykradany z barku alkohol. Nie byłam jedyna - to było jakieś magiczne mieszkanie, przyciągające do siebie całe rzesze moich rówieśników. Czasem zamiast siedzieć w środku, wychodziliśmy na klatkę schodową i tam siedzieliśmy całą bandą. Nie pytajcie mnie, co robiliśmy - kompletnie nie pamiętam. Wiem tylko, że to był świetny czas. Taki, o którym mogłabym napisać osobną książkę, choć trwał najwyżej dwa lata, te ostatnie przed szkołą średnią.

Być może jedną z najbardziej kijowych spraw w życiu jest to, że kiedyś się dorasta.

Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.