Na teksty i dyskusje odnośnie zabierania dzieci do restauracji trafiam regularnie od kilku lat. Cóż, albo temat zyskał na popularności, albo po prostu ja zaczęłam nań zwracać większą uwagę, kiedy sama zostałam matką. Początkowo czytałam, komentowałam, angażowałam się emocjonalnie. Potem przestałam się odzywać, za to chyba na złość samej sobie regularnie brnęłam przez setki komentarzy. Wczoraj po lekturze flejmu na ten a nie inny temat coś we mnie pękło i stwierdziłam, że coś jednak skrobnę. Raz a dobrze.
Rodzice, którzy zabierają swoje dzieci do restauracji to egoiści, którzy gdzieś mają komfort innych klientów oraz skąpcy, którym żal kasy na opiekunkę.
Moje dzieci chodzą z nami do restauracji w zasadzie od początku. Nie, to nie jest tak, że bierzemy je na nasze randki, bez przesady. Jak wielu rodziców lubię wyjść tylko z małżonkiem, zjeść jedzenie, którego moje dzieci najpewniej nie tknęłyby małym palcem u nogi, wypić o jednego drinka za dużo i spokojnie spacerować po wieczornych ulicach bez konieczności pilnowania pociech.
Tak się jednak składa, że od czasu do czasu w weekendy lubimy zjeść na mieście. Bywa, że tak jest po prostu wygodniej - na przykład planujemy cały dzień poza domem i restauracja ma wtedy sens. I nie zgadzam się, że w takich sytuacjach powinnam wybierać "dzieciowe" restauracje. Powinnam wybierać miejsca, w których serwowane jest jedzenie, które wszyscy zjemy i lubimy, w których mają stoły mieszczące pięć osób i których klientela nie składa się w dużej mierze z osób w stanie wskazującym. Takie wyjścia nie są efektem egoizmu ani skąpstwa. Są efektem tego, że mam rodzinę, z którą lubię spędzać czas. Również poza domem i poza placem zabaw. Również w restauracji.
Są sytuacje, w których wolę zostawić dzieci z tą opiekunką - ale nie dlatego, że mój wąż w kieszeni akurat usnął. Po prostu od czasu do czasu miło spędzić czas tylko w towarzystwie dorosłych. Przy czym za towarzystwo uważam tych, z którymi umówiłam się na lunch czy kolację, a nie dzieci obcych mi ludzie siedzących przy sąsiednim stole.
Dzieci w restauracji drą się i biegają
Słyszę, a raczej czytam o tym ciągle i oczy przecieram ze zdumienia. A potem przecieram je raz jeszcze, czytając odpowiedzi tych, który tego darcia się i biegania bronią. Albo takich, którzy widzą znak równości między dzieckiem w knajpie i takim zachowaniem.
Postawmy sprawę jasno - restauracja, choćby najbardziej dziecio-friendly, z rozbudowanym menu dla nieletnich i zapasem dwudziestu krzesełek do karmienia nie jest miejscem do biegania. Zarówno pod względem kwestii dobrego wychowania, jak i komfortu i bezpieczeństwa. Sama myśl, że takie sytuacje mają miejsce i że rodzice cicho na nie pozwalają ("no bo to dziecko, ono nie usiedzi") mrozi mi krew w żyłach.
W te wakacje, będąc w Polsce, widziałam właśnie taki obrazek jak powyżej. Kawiarnia z lodami, kilkanaście stolików, pomiędzy którymi pomyka grupka mniej więcej sześcioletnich dzieci. Rodzice nie reagują: siedzą przy stołach, zatopieni w rozmowach. To się różni diametralnie od tego, co widywałam mieszkając w USA i Irlandii. Albo na wakacjach. Dzieci naprawdę mogą przebywać w restauracji i spędzać tam czas jedząc i rozmawiając, tak samo jak dorośli. Mało tego - z moich doświadczeń (no dobra - niepolskich) wynika, że zazwyczaj robią właśnie to. Jeśli nie, to najpewniej dlatego, że takie zachowanie byłoby nienaturalne dla samych ich rodziców. Ewentualnie mają trzy miesiące i mają rodziców, którzy nie ogarniają.
Dlaczego tyle osób w Polsce odmawia dzieciom prawa do przebywania w przestrzeni publicznej, zamiast mówić o tym, że to, jak dzieci zachowują się w takich miejscach zależy w dużej mierze od rodziców? Problem leży nie tylko w restauracjach - możemy mówić o tym samym w kontekście podróży samolotem czy koleją. Jeśli dzieci krzyczą i biegają między stołami, jeśli zostawiają pod stołem i na krzesłach kilogramy rozpaćkanego jedzenia, a rodzice na to pozwalają i nie wpadną na to, że wypadałoby posprzątać i przeprosić - to coś jest ostro nie tak. Jeśli dodatkowo obsługa restauracji nic z tym nie robi ze strachu przed reakcją rodziców - to jest już kurde bardzo nie tak.
To nie jest kwestia tego, czy rodzice będą zabierać swoje dzieci do restauracji, czy nie. Te dzieci za kilka lat dorosną - właśnie teraz przypada czas ich wychowywania. A przebywanie z potomstwem w miejscach takich jak restauracje czy muzea, a nawet kurde miejski autobus - niesie ze sobą walory edukacyjne. I proszę mi tu nie przytaczać tego argumentu, na który też już kilka razy trafiłam, że "zaraz zaczniemy dzieci wpuszczać do klubów ze striptizem".
Madki przewijają dzieci na stołach
Tak, czytałam, że gdzieś taka sytuacja miała miejsce. Pewnie takich zdarzeń było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie napisał. Ludzi, w tym rodziców, jest na świecie sporo i na pewno nie brakuje wśród nich takich, którym trudno jest rozróżnić, co jest w dobrym tonie, a co nie bardzo. Śmiem twierdzić, że taka matka również bez dziecka mało uwagi poświęca pewnym sprawom. Może publicznie puszcza bąki, albo wyciąga gluty z nosa. Nie trzeba dziecka, żeby zachowywać się ohydnie w miejscu publicznym.
Oraz: o incydentach wolę myśleć jako o incydentach. To nie jest tak, że 10% matek przewija dzieci na stołach restauracyjnych.
Kolejne oraz: trochę zaskakuje mnie częstotliwość wyciągania tej sprawy w kraju, w którym wciąż wielu właścicieli psów nie sprząta po swoich czworonogach.
Mam prawo nie musieć patrzeć w restauracji na czyjegoś "bąbelka"
No dobra. Ale te "bąbelki" (Jezus Maria, kto wymyślił to określenie, od razu mam przed oczyma wizję dzieci obsypanych bąblami) są częścią społeczeństwa, czy tego chcemy czy nie. Owszem, bywają wkurzające, nawet dla zapatrzonych w nie rodziców. Zapewne są wśród nich egzemplarze, które do restauracji przychodzić nie powinny, zapewne większość z nich ma dni, w które lepiej odpuścić sobie takie miejsca. Nie mam też wątpliwości co do tego, że nie wszystkie miejsca nadają się do tego, by chodzić tam z maluchem, choć wyznaczanie tu granicy byłoby dość trudne i chyba niebezpieczne. Ale założenie, że w przestrzeni publicznej dzieci mają być niewidoczne, bo komuś one przeszkadzają, to jeden z bardziej wykluczających pomysłów o których słyszałam. A powiem szczerze, że jakoś tak od pewnego czasu pomysły na "strefy wolne od" działają na mnie jak płachta na byka. Chyba, że chodzi o nienawiść.
Szczerze: "nie mam ochoty patrzeć na dziecko w restauracji" brzmi jak "nie mam ochoty patrzeć na blondynów w restauracji". Znaczy ok, ktoś może tak mieć. Można nie lubić. Ja na przykład nie lubię patrzeć jak je ktoś kto ma poobgryzane paznokcie. Ale to nie znaczy że te dzieci czy ci od paznokci mają zniknąć. Nawet nie powinny i nie powinni.
Zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że w sieci toczy się dyskusja na temat tego, czy do restauracji powinni przychodzić ludzie powyżej osiemdziesiątego roku życia. Bo przecież mogą się np. ślinić. Albo wydzielać niemiły zapach. Komuś może wypaść sztuczna szczęka. Albo taki staruszek będzie powoli, żółwim tempem iść do toalety, blokując tym samym przestrzeń między stolikami. A tu ludzie jedzą obiad! Nie brzmi dobrze? No właśnie.
Ja z kolei mam tak, że wolałabym nie musieć patrzeć na rasistów, homofobów i pedofilów. Że chciałabym żyć na świecie, na którym ludzie się zwyczajnie lubią i nie spędzają godzin w sieci dosrywając innym za pośrednictwem klawiatury. W którym jest miejsce dla dzieci, młodzież, dorosłych i starców. W którym bierzemy na klatę odpowiedzialność - za swoje czyny, ale też za własne dzieci. W którym nie wypisujemy przydługich esejów o egoistycznych madkach w knajpach (swoją drogą - zawsze madkach, nie ojcach), z których pewnie żadnej nie znamy osobiście, i w którym rodzice uczą dzieci jak zachowywać się w przestrzeni publicznej. Bo ona jest dla wszystkich. A nasze prawa i wolność (zarówno dorosłych jak i dzieci) sięgają tak daleko, jak prawa i wolność innych.
A restauracja, która zabrania wstępu dzieciom poniżej sześciu lat? Niech zabraniają, jak chcą. Na pewno zrobili sobie niezłą reklamę. Ciekawe, czy poznańscy rodzice zaczną tam teraz wyprawiać szóste urodziny swoich dzieci. ;-)
Rodzice, którzy zabierają swoje dzieci do restauracji to egoiści, którzy gdzieś mają komfort innych klientów oraz skąpcy, którym żal kasy na opiekunkę.
Moje dzieci chodzą z nami do restauracji w zasadzie od początku. Nie, to nie jest tak, że bierzemy je na nasze randki, bez przesady. Jak wielu rodziców lubię wyjść tylko z małżonkiem, zjeść jedzenie, którego moje dzieci najpewniej nie tknęłyby małym palcem u nogi, wypić o jednego drinka za dużo i spokojnie spacerować po wieczornych ulicach bez konieczności pilnowania pociech.
Tak się jednak składa, że od czasu do czasu w weekendy lubimy zjeść na mieście. Bywa, że tak jest po prostu wygodniej - na przykład planujemy cały dzień poza domem i restauracja ma wtedy sens. I nie zgadzam się, że w takich sytuacjach powinnam wybierać "dzieciowe" restauracje. Powinnam wybierać miejsca, w których serwowane jest jedzenie, które wszyscy zjemy i lubimy, w których mają stoły mieszczące pięć osób i których klientela nie składa się w dużej mierze z osób w stanie wskazującym. Takie wyjścia nie są efektem egoizmu ani skąpstwa. Są efektem tego, że mam rodzinę, z którą lubię spędzać czas. Również poza domem i poza placem zabaw. Również w restauracji.
Są sytuacje, w których wolę zostawić dzieci z tą opiekunką - ale nie dlatego, że mój wąż w kieszeni akurat usnął. Po prostu od czasu do czasu miło spędzić czas tylko w towarzystwie dorosłych. Przy czym za towarzystwo uważam tych, z którymi umówiłam się na lunch czy kolację, a nie dzieci obcych mi ludzie siedzących przy sąsiednim stole.
Dzieci w restauracji drą się i biegają
Słyszę, a raczej czytam o tym ciągle i oczy przecieram ze zdumienia. A potem przecieram je raz jeszcze, czytając odpowiedzi tych, który tego darcia się i biegania bronią. Albo takich, którzy widzą znak równości między dzieckiem w knajpie i takim zachowaniem.
Postawmy sprawę jasno - restauracja, choćby najbardziej dziecio-friendly, z rozbudowanym menu dla nieletnich i zapasem dwudziestu krzesełek do karmienia nie jest miejscem do biegania. Zarówno pod względem kwestii dobrego wychowania, jak i komfortu i bezpieczeństwa. Sama myśl, że takie sytuacje mają miejsce i że rodzice cicho na nie pozwalają ("no bo to dziecko, ono nie usiedzi") mrozi mi krew w żyłach.
W te wakacje, będąc w Polsce, widziałam właśnie taki obrazek jak powyżej. Kawiarnia z lodami, kilkanaście stolików, pomiędzy którymi pomyka grupka mniej więcej sześcioletnich dzieci. Rodzice nie reagują: siedzą przy stołach, zatopieni w rozmowach. To się różni diametralnie od tego, co widywałam mieszkając w USA i Irlandii. Albo na wakacjach. Dzieci naprawdę mogą przebywać w restauracji i spędzać tam czas jedząc i rozmawiając, tak samo jak dorośli. Mało tego - z moich doświadczeń (no dobra - niepolskich) wynika, że zazwyczaj robią właśnie to. Jeśli nie, to najpewniej dlatego, że takie zachowanie byłoby nienaturalne dla samych ich rodziców. Ewentualnie mają trzy miesiące i mają rodziców, którzy nie ogarniają.
Dlaczego tyle osób w Polsce odmawia dzieciom prawa do przebywania w przestrzeni publicznej, zamiast mówić o tym, że to, jak dzieci zachowują się w takich miejscach zależy w dużej mierze od rodziców? Problem leży nie tylko w restauracjach - możemy mówić o tym samym w kontekście podróży samolotem czy koleją. Jeśli dzieci krzyczą i biegają między stołami, jeśli zostawiają pod stołem i na krzesłach kilogramy rozpaćkanego jedzenia, a rodzice na to pozwalają i nie wpadną na to, że wypadałoby posprzątać i przeprosić - to coś jest ostro nie tak. Jeśli dodatkowo obsługa restauracji nic z tym nie robi ze strachu przed reakcją rodziców - to jest już kurde bardzo nie tak.
To nie jest kwestia tego, czy rodzice będą zabierać swoje dzieci do restauracji, czy nie. Te dzieci za kilka lat dorosną - właśnie teraz przypada czas ich wychowywania. A przebywanie z potomstwem w miejscach takich jak restauracje czy muzea, a nawet kurde miejski autobus - niesie ze sobą walory edukacyjne. I proszę mi tu nie przytaczać tego argumentu, na który też już kilka razy trafiłam, że "zaraz zaczniemy dzieci wpuszczać do klubów ze striptizem".
Madki przewijają dzieci na stołach
Tak, czytałam, że gdzieś taka sytuacja miała miejsce. Pewnie takich zdarzeń było znacznie więcej, tylko nikt o tym nie napisał. Ludzi, w tym rodziców, jest na świecie sporo i na pewno nie brakuje wśród nich takich, którym trudno jest rozróżnić, co jest w dobrym tonie, a co nie bardzo. Śmiem twierdzić, że taka matka również bez dziecka mało uwagi poświęca pewnym sprawom. Może publicznie puszcza bąki, albo wyciąga gluty z nosa. Nie trzeba dziecka, żeby zachowywać się ohydnie w miejscu publicznym.
Oraz: o incydentach wolę myśleć jako o incydentach. To nie jest tak, że 10% matek przewija dzieci na stołach restauracyjnych.
Kolejne oraz: trochę zaskakuje mnie częstotliwość wyciągania tej sprawy w kraju, w którym wciąż wielu właścicieli psów nie sprząta po swoich czworonogach.
Mam prawo nie musieć patrzeć w restauracji na czyjegoś "bąbelka"
No dobra. Ale te "bąbelki" (Jezus Maria, kto wymyślił to określenie, od razu mam przed oczyma wizję dzieci obsypanych bąblami) są częścią społeczeństwa, czy tego chcemy czy nie. Owszem, bywają wkurzające, nawet dla zapatrzonych w nie rodziców. Zapewne są wśród nich egzemplarze, które do restauracji przychodzić nie powinny, zapewne większość z nich ma dni, w które lepiej odpuścić sobie takie miejsca. Nie mam też wątpliwości co do tego, że nie wszystkie miejsca nadają się do tego, by chodzić tam z maluchem, choć wyznaczanie tu granicy byłoby dość trudne i chyba niebezpieczne. Ale założenie, że w przestrzeni publicznej dzieci mają być niewidoczne, bo komuś one przeszkadzają, to jeden z bardziej wykluczających pomysłów o których słyszałam. A powiem szczerze, że jakoś tak od pewnego czasu pomysły na "strefy wolne od" działają na mnie jak płachta na byka. Chyba, że chodzi o nienawiść.
Szczerze: "nie mam ochoty patrzeć na dziecko w restauracji" brzmi jak "nie mam ochoty patrzeć na blondynów w restauracji". Znaczy ok, ktoś może tak mieć. Można nie lubić. Ja na przykład nie lubię patrzeć jak je ktoś kto ma poobgryzane paznokcie. Ale to nie znaczy że te dzieci czy ci od paznokci mają zniknąć. Nawet nie powinny i nie powinni.
Zróbmy taki eksperyment myślowy: wyobraźcie sobie, że w sieci toczy się dyskusja na temat tego, czy do restauracji powinni przychodzić ludzie powyżej osiemdziesiątego roku życia. Bo przecież mogą się np. ślinić. Albo wydzielać niemiły zapach. Komuś może wypaść sztuczna szczęka. Albo taki staruszek będzie powoli, żółwim tempem iść do toalety, blokując tym samym przestrzeń między stolikami. A tu ludzie jedzą obiad! Nie brzmi dobrze? No właśnie.
Ja z kolei mam tak, że wolałabym nie musieć patrzeć na rasistów, homofobów i pedofilów. Że chciałabym żyć na świecie, na którym ludzie się zwyczajnie lubią i nie spędzają godzin w sieci dosrywając innym za pośrednictwem klawiatury. W którym jest miejsce dla dzieci, młodzież, dorosłych i starców. W którym bierzemy na klatę odpowiedzialność - za swoje czyny, ale też za własne dzieci. W którym nie wypisujemy przydługich esejów o egoistycznych madkach w knajpach (swoją drogą - zawsze madkach, nie ojcach), z których pewnie żadnej nie znamy osobiście, i w którym rodzice uczą dzieci jak zachowywać się w przestrzeni publicznej. Bo ona jest dla wszystkich. A nasze prawa i wolność (zarówno dorosłych jak i dzieci) sięgają tak daleko, jak prawa i wolność innych.
A restauracja, która zabrania wstępu dzieciom poniżej sześciu lat? Niech zabraniają, jak chcą. Na pewno zrobili sobie niezłą reklamę. Ciekawe, czy poznańscy rodzice zaczną tam teraz wyprawiać szóste urodziny swoich dzieci. ;-)
Amen!
OdpowiedzUsuńUjęłaś to tak, jakby ktoś chciał przeforsować całkowity zakaz wpuszczania dzieci do lokali gastronomicznych - podczas gdy chodzi tylko o to, żeby NIEKTÓRE były "wolne od dzieci" i żeby było z góry wiadomo, które. Tak jak są miejsca wolne od dymu z papierosów, od psów i od hałasu, na przykład. I jak są miejsca przygotowane specjalnie dla rodzin z dziećmi.
OdpowiedzUsuńŻeby ludzie mieli jakiś wybór.
Uczyć kulturalnego zachowania można wszędzie, czy do tego jest potrzebny wstęp do absolutnie każdej restauracji, a jeśli w mieście będą dwie czy trzy "childfree", to zrujnuje proces wychowawczy? (anedgotycznie: mnie zachowania przy stole uczono w domu, jako dziecko w ogóle nie bywałam w restauracjach, a gdy już zaczęłam bywać, to wiedziałam, że nie należy tam wrzeszczeć, jeść rękami, rzucać jedzeniem i pluć ;>)
Dobrze pamiętam nasze pierwsze spotkanie, gdy do knajpy przyszłaś z malutkim dzieckiem i wychodziłaś z nim na zewnątrz, kiedy zaczynało marudzić :) Byłam wstrząśnięta, że można stosować takie rozwiązanie. I gdyby wszyscy rodzice się tak zachowywali, pewnie mało kto marzyłby o lokalach niedostępnych dla dzieci.
Tak, też ciągle to pamiętam, okazało się wtedy, że młoda ma zapalenie ucha. Dla mnie wyjście było naturalne, płacz dziecka jest męczący dla samego rodzica, więc nie wyobrażam sobie serwowania go na siłę komuś innemu. Oczywiście nie zawsze się da wyjść - patrz autobus, którym jedziesz z dzieckiem do lekarza, ale mówimy o restauracji.
UsuńIdea restauracji bez dzieci w ogóle mi nie przeszkadza. Ba, sama bym do takiej czasami chodziła. Sama znam całkiem sporo knajp, do których bym dzieci nie wzięła - wiem że to nie byłaby ich bajka, a to jedzenie nie takie, a to klimat wybitnie dla dorosłych. Kojarzę burzę wokół pewnej kalifornijskiej knajpy, która zastrzegała sobie prawo wyproszenia rodzin, jeśli dzieci będą się źle zachowywać. Mnie to nie przeszkadzało, co najwyżej zaskoczyło, bo nigdy wcześniej się z tym nie zetknęłam.
Co mnie razi, to ton dyskusji, które toczą się często pod artykułami na takie tematy: porównywanie dzieci do psów, pisanie o tym jak to te matki myślą tylko o sobie ciągnąc za sobą te dzieci, które NA PEWNO będę wrzeszczeć. Generalnie - klimat, w którym czuje się, że niektórzy najchętniej zamknęliby dziećmi z matkami w domach i pozwalali tym pierwszym wychodzić tylko na plac zabaw i McDonalda. Argument "bo ja nie lubię patrzeć na dzieci" widziałam i słyszałam niejednokrotnie.
Razi mnie też to, że stawia się znak równości między dzieckiem w knajpie a totalnym chaosem.
Pewnie, że da się wychować dziecko bez chodzenia do restauracji, mnie rodzice też nie prowadzali w takie miejsca. Ale to były kompletnie inne czasy. Teraz instytucja lunchu na mieście jest o wiele bardziej popularna, tak samo wizyty w Starbucksach. Jak pisałam w notce - ja chcę chodzić z dziećmi do restauracji, bo to należy do właśnie tych rzeczy, które chcę z nimi robić. I nie jestem jedyna - tu w weekend restauracje pełne są rodzin.
Przypuszczam, że tego, co nam nie przeszkadza, po prostu się nie zauważa :) siedząc obok dziesiątki spokojnych dzieci nawet nie wiesz, że one tam były, a jedno wrzeszczące lub biegające robi wrażenie całego stada. Parę razy ewakuowałam się z restauracji z takim towarzystwem, bo nie mogłam wytrzymać, a przecież nie zażądam, żeby oni wyszli - ale w sumie dlaczego moje prawo do spokojnego posiłku i niezakłócanej rozmowy z towarzystwem ma być mniejsze niż czyjeś prawo do przyprowadzenia ze sobą dziecka właśnie w to miejsce? Ja się nie pcham do kawiarenek dla rodziców z dziećmi, na place zabaw i w tym podobne miejsca. Z chęcią nie będę się również pchać do restauracji otwartych dla klientów w każdym wieku - jeśli tylko będę miała wybór, żeby pójść gdzie indziej (i nie będzie to pub, dzieci tam co prawda się raczej nie spotyka, ale pogadać na spokojnie też nie można :/)
UsuńPatrzenie na dzieci mi nie przeszkadza, na inne osoby też, zajmuję się swoimi sprawami i nie potrzebuję na nie patrzeć. Najbardziej mi przeszkadza hałas i potrącanie, i nie tylko w restauracji, nic nie mam do nieuciążliwych dzieci, współgości czy współpasażerów.
Ty chcesz chodzić z dziećmi do restauracji i masz do tego pełne prawo, ja bym chciała czasem pójść do restauracji z gwarancją, że stolika obok nie zajmie za moment nadzwyczajnie głośna i ruchliwa rodzina - nie mam prawa...?
(Mam pomysł: zamiast lokali "nie dla dzieci" niech powstaną lokale "strefa ciszy", jak w pociągach. Dozwolone rozmawianie półgłosem. Ciekawe, które z tych dwóch byłoby łatwiej przeforsować... ;) ]
Czy w knajpach dla dzieci nieletni mogą biegac i hałasować? Jeśli tak, to ja absolutnie nie chcę w takie miejsce iść, ja też lubię zjeść w ciszy i spokoju. :>
UsuńNo widzisz, mnie hałas powodowany przez dzieci tez wkurza, posiadanie własnych wcale mnie na to nie uodporniło, i uważam ze restauracje absolutnie nie sa miejscem, w których to powinno byc tolerowane. Jesli wierzyc temu co czytam, to w Polsce jest. Czyli powszechnym zjawiskiem jest to, ze rodzice nic z tym nie robią, traktując to jako cos normalnego.
Pomysł ze strefa ciszy wydaje sie rozsądny.
Generalnie sa pewne zasady, w pewnych miejscach obowiązują pewne zachowania i tego powinno sie pilnować.
Dlatego nie podoba mi sie „dziecko w restauracji to zło”. Zło to pozwolenie na cos, co w ogole nie powinno mieć miejsca. A poradzić sobie z tym próbowałabym nie poprzez zakaz wstępu, tylko zakaz pewnych zachowań.
Mam tu taka znajoma, z Słowacji, która kiedyś zaskoczona mówiła mi, ze w Irlandii widzi przez okna restauracji dzieci spokojnie siedzące i jedzące. No kurde, moje tez tak siedza. Jakby nie siedziały, to bym z nimi nie chodziła. Ale ja z dziecmi na takie tematy rozmawiam i naprawde bardzo pilnuje, zeby byc konsekwentna. No taka fajna jestem ;)
Obawiam się, że zakaz pewnych zachowań trudniej jest wyegzekwować niż po prostu nie wpuszczać niepożądanych osób. Jako osoba, która kompletnie nie radzi sobie w konfliktach z innymi, nie ma autorytetu i nie potrafi nikogo przekonać, żeby coś zrobił lub czegoś nie robił, nieźle rozumiem, że właściciel czy obsługa restauracji woli konfliktów unikać niż ścierać się z wściekłymi rodzicami, którym nikt nie będzie mówił, jak mają wychowywać swoje dzieci!
UsuńJeśli dobrze rozumiem z informacji w necie, ta newralgiczna sytuacja też była tego rodzaju, że rodzice odmówili posprzątania bałaganu po swoich dzieciach. Czy obsługa miałaby ich wyprosić w trakcie posiłku? A jak nie będą chcieli się zachowywać poprawnie lub wyjść, to co? O ile do wyrzucenia z knajpy awanturującego się pijaka można użyć silnego ochroniarza, to nie bardzo widzę, żeby to samo zrobić z rodziną z dziećmi.
Ależ niewpuszczanie dzieci poniżej szóstego roku życia (a to zamierza wprowadzić rzeczona restauracja) też będzie generować konflikty, bo przecież jakoś trzeba będzie dokonywać tego niewpuszczania, bądź wypraszania - nie wiem, czy oni zamierzają postawić na bramce kogoś sprawdzającego akty urodzenia?:)
OdpowiedzUsuńO ile potrafię pojąć instytucję knajpy "nie dla dzieci" z powodu totalnie niedzieciowego klimatu, nieodpowiedniego dla jakiejś grupy wiekowej, to "bo nabałaganili" kojarzy mi się bardziej z niemocą - i tu jest pytanie, czy tacy ludzie w ogóle powinni prowadzić restaurację. Wszak za tydzień syfu może tam narobić grupa dwudziestolatków, pań w różowych legginsach albo niewidomych. O, gdyby mnie np. przed wejściem do restauracji zepsuły się okulary, to szansa na to, że narobię bajzlu mocno by wzrosła, a to, że nie byłabym w stanie po sobie posprzątać to właściwie pewnik ;) Wyobrażam sobie też, że np. choćby drobne konflikty wywołane przez lekko wstawionych klientów to dla pracowników restauracji niemal dzień powszedni.
I nie wiem, czemu ochroniarza można użyć tylko do usuwania klientów pozbawionych obecności dzieci. Przecież taka rodzina może się zachować paskudnie w sklepie, w muzeum, w autobusie, no nawet w restauracji totalnie zorientowanej na nieletnich.
Ja też nie bardzo radzę sobie w sytuacjach konfliktowych, co udowodniłam sobie więcej niż raz w pracy z klientem, ale ja o tym wiem, jak również o tym, że absolutnie nie powinnam pracować w restauracji, gdyż zwyczajnie się nie nadaję. Niezależnie od tematu, wolałabym, żeby knajpy zatrudniały raczej tych, którzy się nadają.
No, ale nie moja restauracja, nie mój biznes, pewnie nigdy w tamte okolice nawet nie dotrę, a to wszystko i tak nie rozwiązuje tematu głośnych czy biegających dzieci jako zjawiska czy tego, że z punktu widzenia niektórych dzieci nie powinny opuszczać terenu mieszkania czy placu zabaw ( a uwierz, że takich ludzi nie brakuje).