Kiepski ten rok. Kiepski pisarsko. W 2015 trzaskałam notkę za notką, przez większą część roku udawało mi się w miarę regularnie prowadzić dziennik, a w ostatnich dniach grudnia dołączyłam entuzjastycznie do fejsbukowego wydarzenia "Napiszę swoją książką w 2016 roku". Nie żebym była taka pewna, iż zdołam ją napisać. Ale mam rozgrzebane to i owo i miło byłoby mieć rzetelną motywację, by coś z tego sklecić. Choćby dla osobistej satysfakcji.
Wygląda jednak na to, że kalifornijski styczeń stał się dla mnie w tym roku odpowiednikiem polskiego listopada. Może nie jest depresyjnie, ale z pewnością jest pasywnie. Zainteresowanym moimi poczynaniami na polu macierzyństwa powiem jeszcze, że początek roku upłynął mi pod znakiem nauki ogarniania trzech chorych, nieletnich istot jednocześnie. Naprawdę, pewne okoliczności przyrody nie wpływają pozytywnie na tak wzniosłe rzeczy jak natchnienie.
To ostatnie ma jednak to do siebie, że nigdy nie wiadomo, gdy nadejdzie. Sami wiecie: trzepot skrzydeł motyla i tak dalej. U mnie nie było aż tak wstrząsająco: ot, stałam sobie w korku, usiłując dowieźć członków rodziny do domu, ze świadomością bicia swoistego rekordu (3 mile w 50 minut), przeklinając samą siebie, że nie usiadłam na fotelu pasażera, bo tam mogłabym przynajmniej w spokoju posłuchać audiobooka, gdy nagle pomyślałam o Kopciuszku.
Wiecie, to ta biedna dziewczynka, która musiała obsługiwać macochę i przyrodnie siostry, a potem poszła na bal i rozkochała w sobie księcia. Bardzo nieedukacyjna opowieść - bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby, by jego dziecko wiązało się na całe życie z kimś, kogo nie tyle ledwie poznało, co z kimś, z kim przetańczyło parę kawałków, w dodatku wszystkie przed północą. Ale nie będę się tego jakoś bardzo czepiać, bo i średnio mam do tego prawo, jako osoba, która ustalała imiona dzieci z facetem poznanym trzy tygodnie wcześniej.
To nieodpowiedzialne zakochanie się Kopciuszka wcale nie jest bowiem tym, co dziwi mnie w tej historii najbardziej. Swoimi przemyśleniami postanowiłam podzielić się z siedzącym obok mnie małżonkiem.
- Ej, ja tego nie rozumiem. Dlaczego ona tak bardzo chciała iść na ten cholerny bal?
- Jak to dlaczego? - zdziwił się mąż. - Żeby się oderwać. Jakbyś ty musiała cały dzień sprzątać...
- No dobra - ciągnęłam. - Oderwać się, tak. Ale na bal?! Nie było ciekawszych okazji?
Rozmowa utknęła w tym punkcie. A ja posuwałam się z wolna w kierunku domu, wśród świateł aut rozjaśniających ciemność kalifornijskiego wieczoru i myślałam o tym, jak to kilkanaście lat (ufff, wciąż jeszcze kilkanaście) temu wzbraniałam się rękami i nogami przed pójściem na studniówkę, twierdząc uparcie, że to strata kasy i czasu. Tych, którzy mnie wówczas nie znali, uspokajam: w końcu poszłam. Namówili mnie. I było całkiem w porządku. Choć był to totalnie nie mój typ imprezy.
Właśnie dlatego nigdy nie zrozumiem Kopciuszka.
Wygląda jednak na to, że kalifornijski styczeń stał się dla mnie w tym roku odpowiednikiem polskiego listopada. Może nie jest depresyjnie, ale z pewnością jest pasywnie. Zainteresowanym moimi poczynaniami na polu macierzyństwa powiem jeszcze, że początek roku upłynął mi pod znakiem nauki ogarniania trzech chorych, nieletnich istot jednocześnie. Naprawdę, pewne okoliczności przyrody nie wpływają pozytywnie na tak wzniosłe rzeczy jak natchnienie.
To ostatnie ma jednak to do siebie, że nigdy nie wiadomo, gdy nadejdzie. Sami wiecie: trzepot skrzydeł motyla i tak dalej. U mnie nie było aż tak wstrząsająco: ot, stałam sobie w korku, usiłując dowieźć członków rodziny do domu, ze świadomością bicia swoistego rekordu (3 mile w 50 minut), przeklinając samą siebie, że nie usiadłam na fotelu pasażera, bo tam mogłabym przynajmniej w spokoju posłuchać audiobooka, gdy nagle pomyślałam o Kopciuszku.
Wiecie, to ta biedna dziewczynka, która musiała obsługiwać macochę i przyrodnie siostry, a potem poszła na bal i rozkochała w sobie księcia. Bardzo nieedukacyjna opowieść - bo kto przy zdrowych zmysłach chciałby, by jego dziecko wiązało się na całe życie z kimś, kogo nie tyle ledwie poznało, co z kimś, z kim przetańczyło parę kawałków, w dodatku wszystkie przed północą. Ale nie będę się tego jakoś bardzo czepiać, bo i średnio mam do tego prawo, jako osoba, która ustalała imiona dzieci z facetem poznanym trzy tygodnie wcześniej.
To nieodpowiedzialne zakochanie się Kopciuszka wcale nie jest bowiem tym, co dziwi mnie w tej historii najbardziej. Swoimi przemyśleniami postanowiłam podzielić się z siedzącym obok mnie małżonkiem.
- Ej, ja tego nie rozumiem. Dlaczego ona tak bardzo chciała iść na ten cholerny bal?
- Jak to dlaczego? - zdziwił się mąż. - Żeby się oderwać. Jakbyś ty musiała cały dzień sprzątać...
- No dobra - ciągnęłam. - Oderwać się, tak. Ale na bal?! Nie było ciekawszych okazji?
Rozmowa utknęła w tym punkcie. A ja posuwałam się z wolna w kierunku domu, wśród świateł aut rozjaśniających ciemność kalifornijskiego wieczoru i myślałam o tym, jak to kilkanaście lat (ufff, wciąż jeszcze kilkanaście) temu wzbraniałam się rękami i nogami przed pójściem na studniówkę, twierdząc uparcie, że to strata kasy i czasu. Tych, którzy mnie wówczas nie znali, uspokajam: w końcu poszłam. Namówili mnie. I było całkiem w porządku. Choć był to totalnie nie mój typ imprezy.
Właśnie dlatego nigdy nie zrozumiem Kopciuszka.