Wykąpałam się dziś przy użyciu nowego żelu pod prysznic. Jakiś czas temu trafiłam w sklepie na promocję w stylu "kup 3 różne i zapłać tylko tyle a tyle", z której skorzystałam, skoro już i tak wybrałam się na te zakupy z zamiarem uzupełnienia zapasów okołokąpielowych produktów.
Siedziałam sobie w wannie i nie mogłam od siebie odpędzić myśli, że zapach tego żelu coś mi przypomina. Coś bardzo konkretnego, niekoniecznie mającego związek z kosmetykami. Fala skojarzeń zawiodła mnie w kierunku lat dziecinnych i nastoletnich, gdzieś tam się przewinęła obsesja na punkcie Ani z Zielonego Wzgórza, gdzieś indziej moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów i w ten sposób dotarłam wspomnieniami do listów.
Nie wątpię, że ta notka dotrze przynajmniej do kilku osób, które lepiej lub gorzej pamiętają okres, w którym ja i K. miałyśmy obsesję na punkcie pisania listów. Wiecie, jeśli przypomną się Wam jakieś dodatkowe szczegóły - nie musicie dzielić się nimi z publicznością. W końcu każdy był kiedyś bardzo młody.
Wszystko to zaczęło się jakoś w ósmej klasie szkoły podstawowej (to było bardzo, bardzo dawno temu, kiedy gimnazja nie istniały). Wpadłyśmy z K. w szał pisania listów. Nie jestem pewna jak się to wszystko zaczęło - ja utrzymywałam korespondencyjny kontakt ze stałą grupą ludzi już od ładnych paru lat, odkąd w wieku lat dziewięciu zamieściłam swoje ogłoszenie w kąciku korespondencyjnym "Świata Młodych". Być może wciągnęłam K. w temat, być może była już wciągnięta przez samą siebie. Tak czy siak, obie się nakręcałyśmy. Doszło do tego, że poznawałyśmy ze sobą nawzajem niektórych spośród naszych listowych przyjaciół, a do pewnej koleżanki (którą lata później poznałam na żywo) pisaliśmy całą grupą znajomych. Dziewczyna regularnie dostawała od nas listy długie nawet na kilkadziesiąt stron, które powstawały podczas szkolnych przerw i lekcji. Planowaliśmy nawet spotkanie, ale o ile się nie mylę, tylko mnie udało się poznać tę dziewczynę na żywo. Bo wszystko to były znajomości na odległość, mające swoje źródła w kącikach korespondencyjnych, stanowiących stałe rubryki na łamach gazet czy... telegazety.
Poza wspólnymi znajomymi od listów, miałyśmy też z K. takich osobnych. Kiedy się spotykałyśmy, często opowiadałyśmy sobie o nich albo po prostu każda z nas zabierała się do pisania. Wszystko to przypominało trochę ręcznie pisany Internet (którym zresztą mniej więcej w tym właśnie czasie zaczynałyśmy się interesować, ale ponieważ była to wówczas rozrywka znacznie droższa niż pisanie listów, zajmowała nam ona odpowiednio mniej czasu).
Z wakacji między ósmą klasą a początkiem liceum pamiętam głównie budynek Poczty. W środku, naprzeciwko okienek dla interesantów stały stół i kanapa. W którymś momencie uznałyśmy z K., że to bardzo dobre miejsce do pisania naszych listów. Po co mamy siedzieć nad nimi w domu? Pisanie na zewnątrz, na kolanie, nie było pociągającą perspektywą. Kawiarnie odpadały, bo wtedy jeszcze w takie miejsca nie chodziłyśmy, a poza tym raczej nie uśmiechało się nam dopłacanie do naszego hobby, wymagającego ciągłego kupowania znaczków i kopert. Chodziłyśmy zatem na pocztę. Codziennie. Spędzałyśmy tam całe godziny, co jakiś czas urozmaicając sobie czas spacerkiem w kierunku któregoś z okienek celem nabycia znaczków. Nie widziałyśmy w tej naszej praktyce niczego dziwnego. Był stół? Był. No to czemu miałyśmy przy nim nie siedzieć? Poza tym to było takie praktyczne! Kiedy ktoś miał do nas jakąś sprawę (komórek oczywiście nikt z nas wtedy nie miał), wystarczyło, że wpadł na pocztę.
O ile mnie pamięć nie myli, nikt nigdy nie zwrócił nam uwagi. Formalnie rzecz biorąc, chyba ciężko się było do nas przyczepić. Może spędzanie pięciu czy sześciu godzin dziennie w budynku Poczty Polskiej nie jest czymś bardzo powszechnym (pomijając oczywiście osoby zatrudnione przez tę instytucję), ale też nikomu nie robiłyśmy tam krzywdy i raczej nie przeszkadzałyśmy. Ludzie, którzy od czasu do czasu siadali koło nas, żeby wypełnić różne kwitki nigdy nie narzekali. Sama Poczta na nas zarabiała, a my znalazłyśmy sobie przyjemną formę spędzania wakacji.
O tym wszystkim przypomniałam sobie jakiś czas temu. Chyba się starzeję, bo na samo wspomnienie zaczęłam się głośno śmiać.
A co ma tu do rzeczy żel do kąpieli? Otóż jego zapach bardzo mi przypomina serię zapachowych papeterii, których lubiłam w tamtych czasach używać. Chyba będę ten żel przez jakiś czas kupować. Z sentymentu.
Siedziałam sobie w wannie i nie mogłam od siebie odpędzić myśli, że zapach tego żelu coś mi przypomina. Coś bardzo konkretnego, niekoniecznie mającego związek z kosmetykami. Fala skojarzeń zawiodła mnie w kierunku lat dziecinnych i nastoletnich, gdzieś tam się przewinęła obsesja na punkcie Ani z Zielonego Wzgórza, gdzieś indziej moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów i w ten sposób dotarłam wspomnieniami do listów.
Nie wątpię, że ta notka dotrze przynajmniej do kilku osób, które lepiej lub gorzej pamiętają okres, w którym ja i K. miałyśmy obsesję na punkcie pisania listów. Wiecie, jeśli przypomną się Wam jakieś dodatkowe szczegóły - nie musicie dzielić się nimi z publicznością. W końcu każdy był kiedyś bardzo młody.
Wszystko to zaczęło się jakoś w ósmej klasie szkoły podstawowej (to było bardzo, bardzo dawno temu, kiedy gimnazja nie istniały). Wpadłyśmy z K. w szał pisania listów. Nie jestem pewna jak się to wszystko zaczęło - ja utrzymywałam korespondencyjny kontakt ze stałą grupą ludzi już od ładnych paru lat, odkąd w wieku lat dziewięciu zamieściłam swoje ogłoszenie w kąciku korespondencyjnym "Świata Młodych". Być może wciągnęłam K. w temat, być może była już wciągnięta przez samą siebie. Tak czy siak, obie się nakręcałyśmy. Doszło do tego, że poznawałyśmy ze sobą nawzajem niektórych spośród naszych listowych przyjaciół, a do pewnej koleżanki (którą lata później poznałam na żywo) pisaliśmy całą grupą znajomych. Dziewczyna regularnie dostawała od nas listy długie nawet na kilkadziesiąt stron, które powstawały podczas szkolnych przerw i lekcji. Planowaliśmy nawet spotkanie, ale o ile się nie mylę, tylko mnie udało się poznać tę dziewczynę na żywo. Bo wszystko to były znajomości na odległość, mające swoje źródła w kącikach korespondencyjnych, stanowiących stałe rubryki na łamach gazet czy... telegazety.
Poza wspólnymi znajomymi od listów, miałyśmy też z K. takich osobnych. Kiedy się spotykałyśmy, często opowiadałyśmy sobie o nich albo po prostu każda z nas zabierała się do pisania. Wszystko to przypominało trochę ręcznie pisany Internet (którym zresztą mniej więcej w tym właśnie czasie zaczynałyśmy się interesować, ale ponieważ była to wówczas rozrywka znacznie droższa niż pisanie listów, zajmowała nam ona odpowiednio mniej czasu).
Z wakacji między ósmą klasą a początkiem liceum pamiętam głównie budynek Poczty. W środku, naprzeciwko okienek dla interesantów stały stół i kanapa. W którymś momencie uznałyśmy z K., że to bardzo dobre miejsce do pisania naszych listów. Po co mamy siedzieć nad nimi w domu? Pisanie na zewnątrz, na kolanie, nie było pociągającą perspektywą. Kawiarnie odpadały, bo wtedy jeszcze w takie miejsca nie chodziłyśmy, a poza tym raczej nie uśmiechało się nam dopłacanie do naszego hobby, wymagającego ciągłego kupowania znaczków i kopert. Chodziłyśmy zatem na pocztę. Codziennie. Spędzałyśmy tam całe godziny, co jakiś czas urozmaicając sobie czas spacerkiem w kierunku któregoś z okienek celem nabycia znaczków. Nie widziałyśmy w tej naszej praktyce niczego dziwnego. Był stół? Był. No to czemu miałyśmy przy nim nie siedzieć? Poza tym to było takie praktyczne! Kiedy ktoś miał do nas jakąś sprawę (komórek oczywiście nikt z nas wtedy nie miał), wystarczyło, że wpadł na pocztę.
O ile mnie pamięć nie myli, nikt nigdy nie zwrócił nam uwagi. Formalnie rzecz biorąc, chyba ciężko się było do nas przyczepić. Może spędzanie pięciu czy sześciu godzin dziennie w budynku Poczty Polskiej nie jest czymś bardzo powszechnym (pomijając oczywiście osoby zatrudnione przez tę instytucję), ale też nikomu nie robiłyśmy tam krzywdy i raczej nie przeszkadzałyśmy. Ludzie, którzy od czasu do czasu siadali koło nas, żeby wypełnić różne kwitki nigdy nie narzekali. Sama Poczta na nas zarabiała, a my znalazłyśmy sobie przyjemną formę spędzania wakacji.
O tym wszystkim przypomniałam sobie jakiś czas temu. Chyba się starzeję, bo na samo wspomnienie zaczęłam się głośno śmiać.
A co ma tu do rzeczy żel do kąpieli? Otóż jego zapach bardzo mi przypomina serię zapachowych papeterii, których lubiłam w tamtych czasach używać. Chyba będę ten żel przez jakiś czas kupować. Z sentymentu.