wtorek, 18 czerwca 2013

Ogrodowa niechęć

W moim domu rodzinnym zawsze było mnóstwo zieleni. Mama uwielbia hodować kwiaty i jest temu hobby wierna odkąd pamiętam. Do tego stopnia, że od kilku lat mieszka w domu z ogródkiem, w którym - sądząc z jej relacji - spędza mnóstwo czasu, nie tylko delektując się przyrodą, ale i wykonując całe mnóstwo prac ogrodowych.

Ja też próbowałam mieć kwiaty. Przez kilka miesięcy nawet nieźle mi to wychodziło. Byłam posiadaczką czterech czy pięciu roślin doniczkowych, które upiększały mój pogrążony w stanie permanentnego bałaganu pokój w studenckim mieszkaniu. Niestety, w pewnej chwili zaczęłam o nich zapominać. Nie tak całkiem - kwiaty jakoś przetrwały kilka lat i przeprowadzkę do dwóch kolejnych mieszkań. 

Pewną komplikację w moich relacjach z roślinami wprowadziły koty, które, jak się okazało, uwielbiały skubać liście i nijak nie mogłam ich tego oduczyć. Jedną z roślin, będącą dla nich ponoć trucizną, wyniosłam na korytarz, gdzie panie sąsiadki hodowały różne zieloności. Niestety, chyba za dobrze im to wychodziło, bo pewnego dnia wszystkie doniczki, w tym ta zawierająca moją dracenę, zniknęły.

Ostateczne rozstanie z hodowaniem roślin nastąpiło w 2008 roku, gdy przeprowadziliśmy się do Szwajcarii. Nawet mieliśmy tam jednego kwiatka, który był dodatkiem do odkupionych od kogoś stołu i krzeseł. Niestety, nie byliśmy zbyt dobrzy w pamiętaniu o nim.

To nie jest tak, że nie lubię kwiatów. Bardzo lubię. Po prostu w swoim roztrzepaniu okazuję się nie być najlepszą osobą do ich hodowli, w związku z czym wolę ich nie posiadać. Bardzo jednak cenię sobie to, że mieszkam w miejscu, w którym aż roi się od pięknych klombów. No i niezmiernie cieszy mnie fakt, że dogląda ich ktoś inny niż ja.

Kilka dni temu podczas wieczornej rozmowy z Dawidem stwierdziłam, że kompletnie nie nadaję się do uprawiania ogrodu. Mieć mogę, ale zajmowanie się nim kompletnie mnie nie kręci - przynajmniej teoretycznie. No bo wiecie - to trzeba nosić, schylać się, często w upale i w ogóle. Jeśli już mam się zmęczyć, wolę to zrobić przy pomocy spaceru. Podczas kursu językowego, na który chodziłam w Szwajcarii, często słuchałam o tym, jak współkursantki pracowały w weekend w ogrodzie dla czystej rozrywki. Na swój sposób to podziwiałam, ale i nie rozumiałam. 

Zupełnie inne zdanie miał na ten temat Dawid, próbując mnie przekonać, że hodowanie roślin może być fajne.
- No pomyśl - mówił - sadzisz, podlewasz, opiekujesz się i widzisz jak to stopniowo wyrasta z ziemi...
- To znaczy takie Farmville? - bardziej stwierdzilam niż zapytałam.
- No, tak. Ale bez konieczności posiadania sąsiadów i questów typu "nasikaj na grządki pięciu innych osób".

Nadal nie czuję się przekonana.
Ale lubię, gdy wokół mnie jest zielono.

1 komentarz: