Pewnego amerykańskiego wieczoru doszłam do wniosku, że dbanie o zdrowie może być bardzo stresującą sprawą. A jak wiadomo, stres zdrowiu (i urodzie) szkodzi.
Kilka dni temu próbowałam za pośrednictwem serwisu internetowego wyklikać sobie wizytę u lekarza. Specjalnie używam słowa "próbowałam" - próba została zakończona sukcesem, ale zanim do niego doszło, minęło jakieś 30 minut, podczas których zdarzało mi się mocniej uderzyć w klawisze laptopa czy pomyśleć jakiś brzydki wyraz. Kiedy nareszcie uspokojona zapisałam sobie datę i godzinę planowanej wizyty, mój wzrok przyciągnął jeden z punktów na stronie kliniki. Otóż proponowano mi zrobienie czegoś w rodzaju testu, który miał określić moją zdrowotną kondycję.
Cóż, o zdrowie podobno trzeba dbać, zatem kliknęłam w odpowiednie miejsce. Kolejne czterdzieści minut spędziłam odpowiadając na pytania z bardzo różnych dziedzin. Wszystko w trosce o swoje zdrowie, a może i życie.
Niestety, w miarę zaznaczania odpowiedzi czułam, że podpadam coraz bardziej. Z jakichś powodów dostawałam pytania o ilość przesypianych godzin czy też wypijanego alkoholu. Dość szybko uznałam, że normy, jakie wyznaczyli twórcy tej całej ankiety są z sufitu. Idąc tropem ich myśli, powinnam spędzać każdą dobę na jedzeniu, spaniu i bieganiu. O rzeczy naprawdę ważne - takie jak liczba przeczytanych książek, wycieczki, smaczne alkohole czy godziny spędzone z przyjaciółmi mnie nie zapytano. Dziwne. Musiałam natomiast przyznać się, że nie stosuję żadnych osłon przeciwsłonecznych, nie jestem zaszczepiona przeciwko grypie, a na drodze zdarza mi się lekko przekraczać dozwoloną prędkość. No dobrze - nie musiałam. Ale chciałam być uczciwa.
Następnie dostałam pytania mające ocenić moją gotowość do wprowadzenia zmian. Na przykład pytano mnie, czy zamierzam zmienić swój styl żywienia. Na szczęście zawsze była tam do wyboru jakaś rozsądna odpowiedź, brzmiąca "nie i nie zamierzam zmieniać zdania w ciągu najbliższych sześciu miesięcy".
Jeśli sądziłam, że test był stresujący, z taką oceną powinnam poczekać do momentu odczytania wyników. Dowiedziałam się z nich mianowicie, że cierpię na depresję i alkoholizm, mój sposób odżywiania się jest tragiczny (tak swoją drogą, nie zapytano mnie w ogóle o ilość jedzonych słodyczy, okazało się natomiast, że jem za mało pieczywa), a w ogóle to co prawda nie mam nadwagi, ale mam poważne problemy z talią.
To ostatnie to przez pomyłkę. Jako porządna Europejka na pytanie o obwód w talii podałam odpowiednią wartość w centymentrach, zapomniawszy, że test pyta raczej o cale. Wyszło zatem, że tej talii mam ponad 160 cm. Niewiele mniej niż wzrostu.
Na koniec test chciał wiedzieć, czy życzę sobie dodania wyników całości do mojego "medical record", tak by dostęp do nich miał mój lekarz. Przed oczyma stanęła mi dobra, miła pani doktor, u której byłam z wizytą jakoś w listopadzie. Pani była blondynką z Iranu i podzielała moją pasję do spacerów. Stwierdziłam, że absolutnie nie mogę jej rozczarować swoimi wynikami i zaznaczyłam "NO".
Tak czy siak poczułam się niedoceniana. Ja tu chodzę na basen, na spacery, nie palę, kupuję żywność w zdrowych sklepach, a oni jeszcze narzekają. I wysyłają mi spam z propozycjami zajęć terapeutycznych.
/Notka została napisana z lekkim przymrużeniem oka.
/Notka została napisana z lekkim przymrużeniem oka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz