Za kilka tygodni po mniej więcej półrocznej przerwie odwiedzę Kraków.
Dziwne i przykre, ale nie czuję w związku z tym dawnego entuzjazmu. Cieszę się, że spędzę trochę czasu w krakowskim mieszkaniu, cieszę się na spotkanie z przebywającymi tam na stałe książkami. Z przyjemnością myślę o ewentualnych spotkaniach ze znajomymi. Nie szaleję natomiast ze szczęścia na myśl o tym, że będę w samym Krakowie. To miasto, kiedyś tak dla mnie magiczne, od pewnego czasu staje się coraz bardziej obce.
Pamiętam serię rozczarowań, jakie przeżyłam tam dwa lata temu. W zasadzie chodziło o banały: ot, tu zlikwidowali sklep papierniczy, w którym byłam stałą klientką w czasach studiów. Przemiłe panie sprzedawczynie, poinformowane, że chcę kupić zeszyt, rozkładały przede mną na ladzie serie przeróżnych okładek, zupełnie jakbym była czwartoklasistką, która musi mieć wszystko śliczne. To było dziecinne, banalne - ale uwielbiałam to. Gdzie indziej nie ma już znajomej kawiarni. Nie ma zakładu fotograficznego, którego prace widzę na co dzień w swoich dokumentach. Nie ma moich dwóch ulubionych restauracji.
Takie rzeczy dzieją się wszędzie, w każdym mieście. A jednak miałam wrażenie, jakby podczas mojej nieobecności Kraków w jakiś sposób obumierał. Poza moją kontrolą zaczęły znikać kolejne ważne, kojarzone z miłymi wspomnieniami miejsca. A przecież wcześniej były tam latami!
Dziś dowiedziałam się o likwidacji kina ARS. Nie jestem maniaczką kina - gdybym chciała teraz zacząć nadrabiać swoje zaległości w temacie filmów, które wypada znać, zapewne miałabym zajęcie do końca życia. Ale jak na moje standardy, w tym kinie byłam sporo razy. Na jednej niechcianej randce (trochę w ciemno, facet na żywo bardzo mi się nie podobał i spędziłam seans w stanie obrażenia na cały świat), na wakacyjnych wypadach na filmy za kilka złotych. Na Dogville, na którym chyba zaczęłam chodzić z moim mężem. Kiedyś z Michałem, a potem z Dawidem - na tym samym filmie, trochę na zasadzie nadrabiania tego, że ten pierwszy wypad nie byl wspólny. I na pierwszym i przedostatnim filmie Almodovara, który widziałam. Na ostatniej wersji Dumy i uprzedzenia, w której charakteryzacja postaci być może nijak się ma do tej właściwej czasom Jane Austen, ale w której zachwycił mnie Darcy (a raczej jego wygląd). To był zresztą przesympatyczny seans, większość widowni stanowiły dziewczyny w moim wieku i staruszki - często chyba babcie tych pierwszych.
Kino ARS mijałam nawet kilka razy w tygodniu. Studiowałam bardzo blisko, a czas pomiędzy zajęciami spędzałam często na włóczeniu się po okolicy i chłonięciu atmosfery miasta. Czasem przystawałam przy gablotce i przeglądając listę seansów obiecywałam sobie, że zacznę w końcu regularnie chodzić do kina. Cóż, nawet jeśli kiedyś tej obietnicy dotrzymam, będę musiała wybrać jakieś inne miejsce.
Nie będę wieszać psów na właścicielu kamienicy, który postanowił drastycznie podnieść czynsz, tym samym uniemożliwiając dalszą działalność kina w tym miejscu. Może mi się to nie podobać, ale szczerze mówiąc - jego prawo. Tylko że to prawo nie zmienia faktu, że jest mi zwyczajnie, sentymentalnie szkoda.
Po raz kolejny czuję, że mój Kraków stopniowo znika. Szkoda, że na jego miejsce nie pojawia się nic nowego. Być może nie powinnam była nigdy stamtąd wyjeżdżać? Może lepiej było dojrzewać, zmieniać się w Krakowie, przeżywać kolejne etapy życia równolegle z miastem. Ostatnio często ze smutkiem myślę o tym, że nie ma takiego miejsca, które uważałabym do końca za swoje. Pocieszam się, że na jego znalezienie mam jeszcze ponad połowę życia. Oby!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz