niedziela, 11 grudnia 2011

Wielkie sprzątanie w łazience

Czasem przychodzi taki dzień w życiu dorosłego człowieka, kiedy okazuje się, że sprzątania po prostu nie da się już dłużej przekładać. W moim życorysie tych momentów, mówiąc szczerze, bardzo dużo nie ma. Uwielbiam porządek, jakimś cudem nie mam problemów ze sprzątaniem u kogoś, ale porządki u siebie to jakby inna bajka. Niestety, wszystkie mieszkające ze mną istoty (łącznie z kotami) mają podobne podejście do tematu - przynajmniej jeśli chodzi o te porządki u siebie. Pamiętam, że kiedy ja i mój mąż, jako para z miesięcznym stażem wyjechaliśmy na sylwestra w góry, wniosek z pobytu tam był jeden: gdy zamieszkamy ze sobą, utoniemy w bałaganie.

No cóż, mieszkamy ze sobą już całkiem długo i jeszcze żyjemy. Jest nawet pewna sfera naszego życia, do której bałagan nie dociera. Są to półki z książkami, na których wszystko jest ustawione porządnie i według systemu. Poza tym bywa różnie. Zwłaszcza na moim biurku, które absolutnie uwielbiam i które - choć sprzątane! - ciągle jest siedliskiem stosów kartek, długopisów, zdjęć, a ostatnio również zabawek.

Na szczęście cywilizacja i historia konwenansów wykształciły model zakładający istnienie terminów i sytuacji, w których wypada zakasać rękawy i wziąć się do porządków. Są to na przykład święta (ok, wiem że wtedy nie muszę sprzątać, ale na szczęście dla mojego otoczenia ciągle jeszcze to robię) i wizyty rodziny czy przyjaciół. 

We wtorek przylatują moi rodzice. Sami rozumiecie, co to znaczy.

Wczoraj po południu przystąpiliśmy do działania. Umyłam dokładnie wannę, przejrzałam ustawione w okolicy lustra i umywalek flakoniki i opakowania w poszukiwaniu takich, których zawartość dawno się już skończyła. Zawsze jakoś sporo mi się tego zbiera - zresztą nie tylko tych pustych. Odkąd tu mieszkamy planujemy kupienie na te rzeczy jakiejś szafki, która mogłaby stać chociażby pod umywalkami, ale temat wciąż nie doczekał się realizacji. Tak czy siak, wyjęłam z jednej z umywalek stertę ubrań i wrzuciłam je do kosza na brudne ciuchy, potem zaś zostałam wezwana przez życiowe potrzeby mojego dziecka i resztę zostawiłam małżonkowi.

Kiedy godzinę później weszłam do łazienki, oniemiałam. Małżonek przekształcił pomieszczenie w miejsce lśniące katalogowym porządkiem i czystością. Umył lustro, umywalki... I jakimś cudem pozbył się wszystkiego co na nich stało. Moje rzeczy do malowania oczu, paznokci i zmywania potem tego wszystkiego, perfumy, dezodoranty (również jego!), szampony, płyny do kąpieli, gąbki, akcesoria do golenia, wreszcie szczoteczki do zębów - wszystko zniknęło. Było tak pięknie i pusto, że nawet nie zastanawiałam się, gdzie te rzeczy się podziały. Zresztą małżonek uspokoił moje ewentualne obawy, wspominając, że wszystko schował do jakichś siatek.

Groźnie zrobiło się dopiero wtedy, gdy późnym wieczorem zamierzałam zakończyć pracowity dzień kąpielą. Sami wiecie: gorąca woda, piana, pachnący żel pod prysznic... którego nigdzie nie było. Szanse na umycie zębów również wydawały się takie sobie. Nie zrażając się, zajrzałam do jednej ze stojących pod ścianą papierowych toreb. Do środka wrzucone zostały rzeczy, które normalnie stały pod lustrem. Zaczęłam nieporadnie grzebać, szukając aktualnie potrzebnych mi buteleczek. I kontemplując narastającą we mnie złość.

- Widzisz jakie to proste? - dobiegło mnie spod drzwi. - Rzeczy z umywalek wrzuciłem do jednej siatki, a rzeczy z wanny do drugiej. Więc szczoteczki do zębów są w jednej, a szampony w drugiej.
- Taaaak - odparłam. - A wiesz może, gdzie jest moje mleczko do demakijażu?
- A stało na wannie czy na umywalce? 
Zamarłam. Skąd ja to niby mam wiedzieć?! Przez dłuższy moment grzebałam nieporadnie w obu torbach, szukając białej buteleczki.
- Wiesz co? - powiedziałam w końcu - Ty się ciesz, że jest już tak późno, bo siadłabym przy komputerze i napisała o tobie kolejną notkę. Ale i tak to zrobię, tylko że jutro. 

Mleczko w końcu się znalazło, podobnie jak szampon i pasta do zębów. Większość rzeczy ciągle jest zapakowana. Minęła już prawie doba, złość mi przeszła i poważnie zastanawiam się, czy ten sposób z siatkami nie ma jednak jakichś zalet. Wiecie jaki mam porządek?

8 komentarzy:

  1. Idea byla taka, ze jak cos jest potrzebne, to sie
    to znajdzie w siatce i wyciagnie. Jak widac mleczko
    potrzebne jest. :-)
    Natomiast wydaje mi sie, ze wiekszosc rzeczy
    w tych siatkach wcale w lazience byc nie musi.
    Kiedys sie pojawily w lazience i tam juz zostaly,
    dorobily sie dzieci, wlasnego kawalka polki pod
    lustrem i zaprzyjaznily z rodzina flakonikow.
    Moze w ten sposob uda sie niepotrzebnych
    lokatorow eksmitowac.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako bałaganiara z wieloletnim doświadczeniem i nieopanowanymi skłonnościami do chomikowania, mogę doradzić: lepsze od siatek są pudełka albo skrzynki, albo koszyki [najlepiej prostopadłościenne, bo się równo ustawiają], do łazienki najlepiej plastikowe albo druciane. Trochę wygodniej się w nich grzebie niż w siatkach, a przez przezroczyste albo ażurowe ścianki nawet z grubsza widać zawartość ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. +Kerri: takie coś rozwiązałoby mój (nasz) problem gdyby nie to, że po te pudła trzeba iść/jechać ;D Tymczasem chyba poczekamy na przeprowadzkę (wiosna) i dopasujemy potencjalne rozwiązania do bieżącej sytuacji ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bałagan lubię i dbam o niego. Porządkowanie łazienki zawdzięczam kotom, które co jakiś czas zrzucają cale dobro i przy ustawianiu od nowa łatwo się eliminuje te puste. A czy coś w łazience być musi to już kwestia indywidualnej wygody. Jak dla mnie, to całe babskie malarstwo nie musi, mam na nie mini komodę z IKEA na oknie kuchennym, bo tam jest dobre, jasne miejsce do malowania się.

    OdpowiedzUsuń
  5. +kociaciocia: Ja mam to światło przy biurku. I tak, zwykle tam się maluję. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. I po co komu półki? Pomysł zacny, proszę przekazać małżonkowi, że wykorzystam go w domu i zagrodzie. ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Chyba wszyscy doświadczamy podobnych sytuacji.:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Fajnie się czytało Twój tekst. Pozdrawiamy.:)

    OdpowiedzUsuń