Po raz pierwszy słowo "Legoland" usłyszałam z ust taty. Byłam wtedy dzieckiem, klocki Lego były dla mnie przez wiele lat niemal mistyczną, nieosiągalną zabawką, potem zaś zabawką nadzwyczaj drogą - pamiętam, że odkładałam pieczołowicie swoje kieszonkowe, by potem przeznaczyć je na któryś z wypatrzonych na sklepowej wystawie zestaw. Myśl o tym, że gdzieś tam, w odległej Danii, istnieje wielki park, w którym wszystko kręci się wokół Lego, była niesamowita.
Kilka lat temu udało się nam odwiedzić Legoland pod San Diego - czas spędziliśmy tam miło, ale oryginalny, duński Legoland wciąż pozostawał na naszej liście.
Kiedy w 2014 roku zaczynaliśmy planować naszą sfinalizowaną ostatecznie w 2016 przeprowadzkę z USA do Irlandii, obiecywałam sobie, że pokażemy dzieciom różne miejsca w Europie - te, które sami odwiedziliśmy, i te, których jeszcze nie znaliśmy. Potem nastąpiło zderzenie z rzeczywistością - w Europie może i wszystko jest w miarę blisko siebie, ale ceny biletów lotniczych nie są aż tak niskie, jak można by sobie wymarzyć, zwłaszcza kiedy podróżuje się z trójką dzieci i jest się ograniczonym przez rok szkolny. Dlatego wczesną jesienią ubiegłego roku postanowiłam wziąć byka za rogi odpowiednio wcześnie, kiedy od terminów ewentualnych podróży dzieliło mnie jeszcze sporo czasu, licząc, że bilety zamówione odpowiednio wcześnie będą cenowo rozsądne. I nawet mi się to udało - czerwcowy lot do Kopenhagi był naprawdę tani. Nareszcie miałam zobaczyć oryginalny Legoland.
Kilka miesięcy po wyklikaniu biletów lotniczych zadałam sobie pytanie: czy aby Legoland na pewno jest w Kopenhadze bądź w jej okolicy? Niby to stolica kraju, ale to nie musiało niczego oznaczać. Szybkie spojrzenie na Google Maps lekko zbiło mnie z nóg. Legoland jest niemal tak daleko od Kopenhagi jak tylko się dało, zakładając, że wciąż chcieliśmy mówić o tym samym kraju. Kolejne schody pojawiły się podczas poszukiwania hotelu i zamawiania biletów wstępu. Szybko zrozumiałam, że tani lot nie musi wcale oznaczać tanich wakacji. Skoro już jednak powiedzieliśmy A, należało wymówić także B.
Mieszkanie w Irlandii ma taką miłą cechę, że kiedy poleci się stąd na przykład do Niemiec i do Włoch, ceny tam wydają się relatywnie niskie. Irlandia do tanich krajów nie należy. No cóż, okazuje się, że Dania jeszcze bardziej nie należy. Co prawda w trochę zakręcony sposób, ale jednak: wprawdzie sklep spożywczy odwiedziłam tam chyba tylko trzy razy, za każdym razem jednak miałam wrażenie, że ceny są niższe niż w Dublinie. A jaki wybór! No powiedzcie sami - butelka likieru o smaku gumy balonowej za mniej niż 10 euro? Tyle tylko, że turysta to taka istota, która w przynajmniej pewnym zakresie bazuje na restauracjach.
Pozwólcie, że Wam powiem: restauracje w Danii są drogie. W niemal każdym miejscu, które odwiedziliśmy, obowiązywał model szwedzkiego stołu (co miało sens, z Kopenhagi do Malmö jedzie się nieco ponad pół godziny). Płaciło się od osoby i korzystało z bufetu do woli. Dodatkowo płaciło się za napoje. Plusem było to, że wszystko bardzo mi smakowało. Minusem była cena.
Ale, ale - miało być o Legolandzie, a nie o żarciu, alkoholu i pieniądzach. Aby do niego dotrzeć, spędziliśmy w podróży cały dzień - najpierw był samolot, potem pociąg, na końcu autobus. Jak się domyślacie, do Billund dotarliśmy nieźle zmęczeni. Ale warto było - dzieci nie miały pojęcia, dokąd lecą i jadą i niespodzianka naprawdę się udała.
Nocowaliśmy w hotelu tuż przy wejściu do Legolandu. Sam budynek wyglądał jak zamek zbudowany z klocków. Wokół pełno było przerośniętych lego-figurek, a na masztach były zatknięte wielkie plastikowe lego-flagi. Pokoje również były tematyczne, co dzieci zachwyciło, a mnie lekko przeraziło - oto po trzynastu latach spędziłam z mężem noc w lego-pokoju, w łóżku nad którym umieszczony był wielki lego-witraż, który dodatkowo dało się podświetlić. Ciekawe ile par spędziło w takim miejscu swoją noc poślubną.
Sala, w której jedliśmy śniadanie przypominała rycerską lego-stołówkę - nawet obsługa miała odpowiednie stroje. Jedno jest pewne - przed wyprawą do parku człowiek był wprowadzany w naprawdę klockowy nastrój.
Przed 10 rano, po spędzeniu naszej pierwszej nocy w lego-hotelu i zjedzeniu śniadania w lego-stołówce, ruszyliśmy na zwiedzanie właściwego Legolandu. I tu dochodzę do momentu, w którym nie wiem, o czym dalej pisać - było tego zwyczajnie mnóstwo, wszystko działo się szybko, było głośno, wesoło...
Może zacznę od ogólników - duński Legoland jest duży. W sumie spędziliśmy w nim dwa dni i były chyba tylko trzy atrakcje, które powtórzyliśmy. Wszystko wygląda jak z bajki - są lego-zamki, lego-rzeźby, lego-auta i lego-statki. Pomiędzy tym wszystkim roi się od sklepików i jadłodajni, jest punkt malowania twarzy, stoisko z watą cukrową - czyli to, czego w takim miejscu można się spodziewać.
Szczegółowe opisywanie wszystkich atrakcji Legolandu zajęłoby mi pewnie dobry miesiąc - zainteresowanych odsyłam do strony parku: https://www.legoland.dk/. Wspomnę może tylko o czymś, co nazywało się "Battle of the Brick" - było to coś w rodzaju przedstawienia turnieju rycerskiego. Słowo daję, to było świetne i naprawdę nie mogłam się zdecydować, czy powinnam non stop cykać fotki telefonem, czy skupić się na widowisku. Gdyby nie to, że boję się koni, stwierdziłabym, że grający w nim aktorzy mają pracę marzeń (ciekawe ile zarabiają i czy stać ich na duńskie restauracje). Mieliśmy też nieco szczęścia - Battle of the Brick to impreza sezonowa, odbywająca się w cieplejszych miesiącach roku, czyli jesienni i zimowi turyści raczej jej nie zaliczą. Ale nie zdziwiłabym się, gdyby w pozostałą część roku wystawiali coś innego.
Tak czy siak, poza wspomnianym turniejem w Legolandzie jest mnóstwo innych atrakcji - wszelkiej maści karuzele, łódki, samochody, pociągi, zjeżdżalnie, rollercoastery, jest również kino wyświetlające krótkie filmy 4D. Słowem - dużo dobra, w ilości wystarczającej do zapewnienia rozrywki przez dwa kolejne dni.
W całym parku nie było niczego, co by mi się nie podobało - naprawdę, mogę najwyżej mówić o tym, że coś zrobiło na mnie większe bądź mniejsze wrażenie. Przypominam, że piszę to z perspektywy trzydziestopięcioletniej baby, która była tam z trójką dzieci, zatem kogoś, dla kogo ta cała wycieczka miała prawo być nieco męcząca. Cóż, była - ale naprawdę sama miałam z tego wszystkiego mnóstwo frajdy.
Lekko zaskoczyła mnie pora zamknięcia - spodziewałam się, że park jest czynny do wieczora, przynajmniej podczas letnich miesięcy. Tymczasem podczas naszej wizyty zamykano już o 18, a wiele atrakcji przestawało działać już o 17. Zostawał zatem do zagospodarowania cały wieczór. O dziwo, nie było z tym problemu, głównie za sprawą Lalandii. Lalandia z zewnątrz wygląda jak centrum handlowe - ot, wielka betonowa bryła. W rzeczywistości jest czymś w rodzaju centrum handlowo-rozrywkowego, w którym znajduje się wielki park wodny, restauracje, sklepy, automaty do gier i kilka innych ciekawych atrakcji. Z uwagi na brak czasu oraz fakt, że do Lalandii docieraliśmy dopiero wieczorem, udało się nam tam zaledwie zjeść kolację, zrobić drobne zakupy spożywcze i trochę pospacerować. I powiem Wam, że byłam pod sporym wrażeniem.
Jak wspomniałam, z zewnątrz Lalandia wygląda jak betonowy klocek. Kiedy przechodziłam przez obrotowe drzwi, spodziewałam się wnętrza typowej galerii handlowej. Tymczasem znalazłam się jakby w innej rzeczywistości - w miasteczku przywodzącym na myśl świat Aladyna. Wszystko wokół mnie było zbudowane jakby z piaskowca, poza tym trwał klimatyczny, rozjaśniony ulicznymi światłami wieczór. Dach wewnątrz Lalandii był tak zrobiony, że przypominał wieczorne niebo, co stwarzało niesamowite wrażenie - zwłaszcza że na zewnątrz panował jeszcze dzień. Spacerując między restauracjami czuliśmy się jak podczas przechadzki ulicami, na zewnątrz, w jakimś mieście i kraju położonym tysiące kilometrów od Danii.
Myślę, że to właśnie Lalandia może być moją motywacją, by jeszcze kiedyś odwiedzić duńskie Billund. Sądząc po zdjęciach na stronie internetowej, tamtejszy park wodny to nie lada atrakcja. Ale jest tyle innych miejsc do odwiedzenia - i tyle życia do przeżycia tu, na miejscu, w Irlandii - że to raczej pieśń dość odległej przeszłości.
Przed powrotem do Dublina spędziliśmy jeszcze niemal dobę w Kopenhadze. Siłą rzeczy nie zobaczyliśmy zbyt wiele - ale miasto zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Duże przestrzenie, czysto, mało samochodów, dużo rowerów, no i kompletny brak problemów w porozumiewaniu się po angielsku. Korciło nas jeszcze, żeby skoczyć na kawę do szwedzkiego Malmö, ale trochę baliśmy się, że nie zdążymy na samolot.
Podsumowując - było bardzo fajnie (choć minęło już tyle lat, wciąż mam opory przed używaniem tego słowa, mając w pamięci niechęć, jaką wywoływał u wszystkich polonistek, z którymi miałam lekcje). No i nareszcie znalazłam dobrą motywację, żeby napisać coś na blogu. Mam nadzieję, że będzie mi się to zdarzać częściej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz